Monte Carlo to klasyczny przykład tego, co w recenzenckiej gwarze określa się mianem „filmu do bicia”. Bo też i faktycznie, chwalić tu nie ma czego. Scenariusz jest schematyczny i przewidywalny. Sklejono go z klasycznych motywów, równie obficie cytując współczesną kinematografię dla nastolatków (kłaniają się m.in. Pamiętnik księżniczki, Pokojówka na Manhattanie, Modelka na medal, Lizzie McGuire). Aktorstwo trzyma tu co najwyżej poziom telewizyjnego serialu (bo taką też karierę ma za sobą większość obsady). Zachowawczy humor nie śmieszy, zwroty akcji nie zaskakują, całość żywi się duchem amerykańskiego konserwatyzmu (dziewczyny oczywiście dostrzegą sztuczność otaczającego je blichtru, poznają się na tym, co w życiu naprawdę ważne, docenią, co mają itd.). Czyli nuda.
Ale Monte Carlo nie jest przeznaczone ani dla prawdziwych kinomanów, ani nawet dla dorosłych widzów. To kino dla nastolatek (i to tych młodszych). Przez całą projekcję nie opuszczało mnie przekonanie, że film będzie im się podobał. I to bardzo. Bo paradoksalnie takiego kina dziś brakuje. Opartego na nastoletnich marzeniach, w przesłodzony, kiczowaty sposób, ale jednak bajkowego. Pełnego pięknych krajobrazów, wakacyjnych zauroczeń, a przy tym nie epatującego przemocą, zmysłowością, kultem pieniądza, mitem kariery itd. W dodatku Monte Carlo wypada przyzwoicie na tle (owszem, mało wymagającej) konkurencji. Bo pierwsze skrzypce gra tu pucołowata gwiazda Disney Channel, Selena Gomez (tak, ta sama, która rzuciła Justina Biebera). Kinowe kariery nastoletnich celebrytów od Disney’a zwykle owocują koszmarkami, których oglądanie to istna tortura (nie ominęły one i Gomez). Naiwne, cukierkowe Monte Carlo dorosłych niczym nie zainteresuje, ale koszmarkiem też nie jest. Ot, lekka, łatwa i nieszkodliwa lektura dla gimnazjalistek.