„Wojna polsko-ruska”, Xawery Żuławski
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuPrawdopodobnie najbardziej oczekiwana premiera w polskim kinie ostatnich lat. Film Żuławskiego co i rusz wzbudza salwy śmiechu. To dynamiczny, psychodeliczny kolaż i demonstracja narkotycznej świadomości. Świetne aktorstwo części ekipy. Brakuje jednak wniosków i trafnej socjologicznej obserwacji rzeczywistości.
Prawdopodobnie najbardziej oczekiwana premiera w polskim kinie ostatnich lat. Nie potrafię już powiedzieć, od jak dawna docierały do nas wieści o pierwszym klapsie na planie Wojny polsko-ruskiej. Niektóre z tych doniesień były naprawdę obiecujące. Reżyserować miał (na wyraźną prośbę autorki) Jan Jakub Kolski, Silnego miał grać (jakby stworzony do tej roli) Eryk Lubos. Ale że rynek jest rynkiem i swoje prawa ma, stanęło na Xawerym Żuławskim i Borysie Szycu.
O ile tę drugą decyzję można jeszcze zrozumieć, o tyle pierwszej pojąć nie potrafię. Latami czytaliśmy (z gruntu słuszne) wypowiedzi o nieprzekładalności debiutu Masłowskiej na język kina. Wydawało się, że zadanie to zostanie powierzone reżyserowi, który po prostu będzie miał na to pomysł. Tymczasem Żuławski nie eksponuje właściwie żadnego pomysłu, ekranizuje Masłowską literalnie i dosłownie, scena za sceną, dialog po dialogu itd. Przyjmując taką taktykę, na każdym kroku potwierdza słuszność wszystkiego, co powiedziano i napisano na temat owej słynnej już "nieprzekładalności". Wojna polsko-ruska sprowadzona do samych wydarzeń i wypowiedzi (a więc pozbawiona introspekcji bohatera) razi sztucznością i umownością; nie niesie ze sobą żadnej treści. W dodatku młody Żuławski z coraz większą swadą małpuje starego Żuławskiego. Bo o ile Chaos (debiut Xawerego) był dziełem iście kuriozalnym (serwował co najwyżej filozofię wkurzonego 13-latka), o tyle miał w sobie cechy pewnej oryginalności. Tym razem dostajemy wykład ze starego Żuławskiego. Kto pamięta Opętanie, Diabła czy Szamankę, ten wie, o co chodzi; pretensjonalny, bełkotliwy, histeryczny, pseudoartystowski i pseudodemoniczny język filmów Andrzeja Żuławskiego czuć tutaj właściwie na każdym kroku.
Ale jakby tego było mało, jest to stary Żuławski przepuszczony przez filtr współczesnej popkultury. Bo kiedy Silny ma już w krwiobiegu wystarczającą ilość toksyn, wtedy hulaj dusza; twórcy fundują nam niekończący się ciąg cytatów z filmów typu Trainspotting, Natural Born Killers czy Las Vegas Parano. Na domiar złego są to nawiązania bardzo toporne. Do Gilliama czy Boyle'a jest tutaj bardzo, bardzo daleko. A kolejne tropy okazują się coraz bardziej przaśne. Kiedy np. Silny rzuca przeciwnikiem, ten ostatni szybuje niczym bohaterowie Matrixa itd. I tak książka Masłowskiej zostaje sprowadzona do estetyki kolorowego wideoklipu czy nawet komiksu. Oczywiście, można powiedzieć, że wszystko to jest świadome i zamierzone. W końcu oglądamy projekcję umysłu naćpanego amfetaminą dresiarza. Tyle że akurat świadomej kreacji w Wojnie polsko-ruskiej brakuje na każdym kroku.
Czuć tutaj nieporadność i przypadkowość. Przede wszystkim Żuławski nie radzi sobie z narracją. Kto nie czytał książki, będzie miał naprawdę duże problemy ze zrozumieniem, o co właściwie chodzi. Drażnić musi też potwornie nierówny poziom aktorstwa. Bo z jednej strony mamy w Wojnie polsko-ruskiej kreacje naprawdę wybitne. Fenomenalna (chociaż niestety epizodyczna) jest Bohosiewicz (Natasza), równie dobrze radzi sobie Gąsiorowska (Magda). Nieco poniżej oczekiwań (miała to być rola przebijająca tę z Symetrii), ale jednak bardzo dobrze gra Szyc. To przez niego przebija obecna w książce, a jakby zapomniana przez Żuławskiego, rozpacz i frustracja Polski B z początku lat 90. I kiedy już wydaje się, że to właśnie aktorstwo będzie ogromnym atutem Wojny polsko-ruskiej, w kadr wkraczają np. grająca z emfazą znaną z licealnych kółek teatralnych Maria Strzelecka (Andżela) czy posługującą się ekspresją właściwą sitcomom a la 13 posterunek Anna Prus (Ala). To również było zamierzone?
A jednak Wojna polsko-ruska nie jest filmem całkowicie nieudanym. Mamy tu kilka (a może nawet kilkanaście) bardzo pomysłowych scen, jest wspomniane już aktorstwo części ekipy. I jest przenikliwe poczucie humoru Masłowskiej. To właśnie komizm okazuje się najłatwiejszym do przeniesienia na ekran elementem Wojny polsko-ruskiej. Pomimo wszystkich zarzutów muszę uczciwie przyznać: film Żuławskiego co i rusz wzbudza salwy śmiechu. Tyle że zachodzi tu podobny efekt, jaki pamiętamy z Dnia Świra. Koterski wyrażał autentyczną rozpacz, serwował jednoznacznie pesymistyczny przekaz. A tłumy obsypanych popcornem dresiarzy wyły ze śmiechu, zachwycone tym, jak pięknie Marek Kondrat mówi "kurwa" i "pierdolę". Podobnie będzie z Wojną polsko-ruską. Tyle że w wypadku Dnia Świra był to dowód najzwyklejszego niezrozumienia. Nauczeni tym przykładem twórcy Wojny polsko-ruskiej wydają się prowokować ten efekt w pełni świadomie.
Oczywiście można obejrzeć ten film (najlepiej po wcześniejszym zażyciu odpowiednich środków) jako dynamiczny, psychodeliczny kolaż. Jako demonstrację narkotycznej świadomości itd. Tylko po co? Takie filmy miały sens 15 lat temu. To wtedy kino wyemancypowało się do tego stopnia, że można było zaprezentować obrazy równie ostre, co wspomniane już wyśmienite Las Vegas Parano czy Trainspotting. Ale kręcić ich (zresztą po polsku "bidny" i znacznie gorszy) odpowiednik kilkanaście lat później? Po co? Zwłaszcza że po drodze zagubiono pierwotny sens książki. Bo można Masłowską lubić albo nie, ale nie sposób zaprzeczyć, że Wojna polsko-ruska była o czymś. Konia z rzędem temu, kto dopatrzy się owego "czegoś" (a więc trafnej socjologicznej obserwacji i wniosków z niej płynących) w filmie Żuławskiego. Mnie się nie udało.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze