"Młodość stulatka", Francis Ford Coppola
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuTo najodważniejszy film w karierze Coppoli. Zrealizowany z autentyczną pasją, będący świadectwem niezwykłej miłości do kina. Mieszają się ze sobą opowieść szpiegowska, metafizyczny traktat, science fiction, love story, kino drogi, thriller polityczny, kino historyczne, psychoanaliza, symbolizm, wschodnia mistyka, europejska filozofia i antropologia, archetypy, autoportret. Film niezwykle ciekawy i wymykający się próbom jakiejkolwiek klasyfikacji.
Po dziesięciu latach milczenia powraca wielki mistrz kina — siedemdziesięcioletni już Francis Ford Coppola (Ojciec chrzestny, Czas Apokalipsy). Powiem szczerze — obawiałem się tego filmu. Bałem się "syndromu Wajdy" czy w najlepszym przypadku obrazu analogicznego do ostatnich produkcji Scorsese — a więc filmu pięknie sfotografowanego, świetnie zagranego, ale konserwatywnego, zachowawczego, nie wnoszącego nic nowego ani do języka filmowej narracji, ani do twórczości samego reżysera. Nic bardziej mylnego. Młodość stulatka to najodważniejszy film w karierze Coppoli. Zrealizowany z autentyczną pasją, będący świadectwem niezwykłej miłości do kina. Coppola chce w nim powiedzieć i pokazać dosłownie wszystko. Czegóż tu nie ma? Swobodnie mieszają się ze sobą opowieść szpiegowska, metafizyczny traktat, science fiction, love story, kino drogi, thriller polityczny, kino historyczne, psychoanaliza, symbolizm, wschodnia mistyka, europejska filozofia i antropologia, odniesienia do Prousta, Wilde'a, Junga i Manna, odwieczne literackie archetypy (np. motywy Żyda wiecznego tułacza i poszukiwań Odyseusza), intymny autoportret — a wszystko to jest jedynie wierzchołkiem góry lodowej zbudowanej z erudycji i niezwykłej wprost znajomości kina. Coppola najwyraźniej nakreślił sobie plan stworzenia dzieła życia, swoistego opus magnum. Czy mu się udało? Moim zdaniem nie. Co nie zmienia faktu, że Młodość stulatka jest filmem niezwykle ciekawym i wymykającym się próbom jakiejkolwiek klasyfikacji.
Dominic Matei (jak zwykle świetny Tim Roth) to siedemdziesięcioletni profesor lingwistyki. W wielkanocną niedzielę przybywa do Bukaresztu. Dominic całe życie poświęcił poszukiwaniu proto-języka — wciąż nie odkrytej, prehistorycznej formy komunikacji. Rozczarowany brakiem rezultatów planuje samobójstwo. Nie zdąży zrealizować swojego zamierzenia — w trakcie ostatniego spaceru zrywa się burza, Dominic zostaje — dosłownie — rażony piorunem. Lekarze są zgodni — jeżeli w ogóle przeżyje, będzie sparaliżowany, ślepy i głuchy. Ku zaskoczeniu całego naukowego świata Dominic mówi, słyszy, powoli wraca mu zdolność poruszania się. Prawdziwa bomba wybucha po zdjęciu bandaży. Naukowcy są bezradni — Dominic doznaje cudownego odmłodzenia, budzi się w ciele trzydziestolatka, jego umysł zyskuje szereg nadprzyrodzonych zdolności (lingwista przewiduje przyszłość, czyta w ludzkich umysłach, mówi wszystkimi językami świata, zna treść każdej książki, na którą tylko spojrzy). Jest rok 1939. Hitlerowcy żądają wydania Dominica, planują poddać go eksperymentom. Matei zmienia tożsamość i ucieka. Tak rozpoczyna się jego dziwaczna podróż do źródeł czasu i mowy.
Wypada na wstępie powiedzieć — Coppola przegiął pałę. Przepraszam za kolokwializm, ale nie da się tego inaczej określić. Przegiął, i to mocno. Bo niezależnie od tego, jak bardzo ambitne jest założenie dzieła, film ma swoje wymogi — powinien być spójny i ciekawy. Mnogość wątków i możliwych płaszczyzn interpretacyjnych chwilami zachwyca, chwilami przytłacza, ale z pewnością nie tworzy żadnego spójnego obrazu. A raczej tworzy jeden z najbardziej niespójnych obrazów, z jakimi się w ogóle spotkałem. Odbija się to też na narracji. Młodość stulatka to obraz pęknięty na pół. Do połowy film wciąga, bawi, śmieszy, niewątpliwie intryguje wspomnianym przeogromnym bagażem erudycyjnym. Jednocześnie zachowuje pewną lekkość, jest ciekawy. W połowie Coppola bierze się za wyjaśnianie istoty wszechrzeczy i na tym polega. Obraz staje się nieprzejrzysty, chwilami pretensjonalny, czuć, że reżyser utracił nad nim kontrolę. Dalsza lektura Młodości stulatka jest specyficznym wyzwaniem — obcujemy z chaotyczną, dziwaczną breją, która nudzi i zachwyca — co chwilę, na zmianę. I w tym sensie jest to film nieudany.
A jednocześnie jest to wielkie kino. Dlaczego? Bo jest skrajnie bezkompromisowe. Siedemdziesięcioletni mentor amerykańskiego kina swobodnie mógłby, wzorem wspomnianego Scorsese, wyrzucać z siebie kolejne Aviatory i Infiltracje. Wzbudzałby zachwyty i odbierał liczne nagrody. Coppoli najwyraźniej nie interesuje odcinanie kuponów i imponowanie techniczną sprawnością (w której mało kto może się z nim równać). Wybiera drogę wielkiego niepokornego, odrzuca bezpieczne rozwiązania. Sięga do źródeł, przypomina wszystkim, że istotą sztuki jest poszukiwanie prawdy i sensu. Coppola eksperymentuje, szuka i wciąż podejmuje ryzyko. W Młodości stulatka niejednokrotnie pudłuje, ale zawsze robi to w wielkim stylu.
Gorąco zachęcam do obejrzenia tego filmu. Chociaż ostrzegam — wynudzicie się. W dwóch trzecich będziecie zerkać na zegarek, stawiając sobie pytanie — dokąd to wszystko zmierza? I po co? Jednocześnie będziecie obcować z ujęciami, które na zawsze pozostaną Wam w pamięci. Dotkniecie wrażliwości twórcy, który naprawdę poszukuje sensu. I poszukuje go pięknie.
Młodość stulatka to naprawdę wielki film. Nawet jeżeli kompletnie nieudany, to jednak wielki.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze