"Sen Kasandry", Woody Allen
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuAllen to doświadczony reżyser, który nie robi jednoznacznie złych filmów. Jak zawsze są świetnie zrealizowane, wyśmienicie wyreżyserowane, rytmiczne i sprawne. Atutem pozostają dobre decyzje obsadowe i efektywna praca z aktorem. W efekcie naprawdę udany i pełen wzajemnej chemii jest duet McGregor-Farrell. Podobnie reszta aktorów, zdjęcia, muzyka - wszystko gra. A jednak film zdecydowanie rozczarowuje.
Recenzowanie Woody'ego Allena to zajęcie niewdzięczne, przypominające mówienie do ściany. Allen umiał podzielić publiczność — ma niezwykle liczne grono bezkrytycznych wyznawców, których nic nie jest w stanie przekonać, że ich "mistrz" popełnia także filmy słabe. Z drugiej strony jest równie liczna grupa programowych antagonistów, którzy swoje wiedzą — dla nich Allen skończył się 25 lat temu, obecnie jedynie parodiuje samego siebie. Ani jedna, ani druga grupa żadnych recenzji nie potrzebuje, ani czytać nie zamierza. Obok tego istnieje jeszcze drobny margines odbiorcy niezdecydowanego, a więc obiektywnego. Do tej frakcji należy niżej podpisany. Od dawna śmieszy mnie oddawanie boskiej czci temu — w gruncie rzeczy — autorowi zgrabnych komedyjek. Podobnie jak dziwi programowe skreślanie obrazów zdolnego przecież reżysera. I tak, jako jeden z nielicznych obiektywnych, z przekonaniem mogę powiedzieć — wchodzący właśnie na nasze ekrany Sen Kasandry zdecydowanie rozczarowuje.
Poznajemy dwóch braci — sympatycznych, spontanicznych i bezpretensjonalnych. Ot, najzwyklejsze "chłopaki z sąsiedztwa". Cieszą się życiem, snują plany na przyszłość, za uciułane pieniądze kupują mały jacht. Ian (McGregor) to typ ambitny, ale nieutalentowany. Marzy o przynoszącej krociowe zyski sieci kalifornijskich hoteli. Terry (Farrell) przeciwnie — pogodzony z losem, szczęśliwie zakochany mechanik samochodowy planuje spłodzić dzieci i otworzyć sklep ze sprzętem sportowym. Wszystko układa się dobrze, dopóki obaj nie stają przed koniecznością szybkiego pozyskania dużego zastrzyku gotówki. Ian poznaje kobietę swojego życia — irytująco już powtarzalny u Allena schemat początkującej aktorki jako femme fatale — która bardziej niż Ianem wydaje się być zainteresowana wspomnianymi hotelami. W dużo gorszych tarapatach jest Terry — nieuleczalny hazardzista wpada na dużą sumę. O ile nie zdoła jej szybko zwrócić, odwiedzą go "źli panowie", którzy — w najlepszym przypadku — połamią mu ręce i nogi. Wyjściem z sytuacji wydaje się być zapowiadana wizyta wuja Howarda — rodzinnie usposobionego milionera, który już nie raz wyciągał ich z kłopotów. Howard i owszem, jest skłonny pomóc kuzynom, ale w zamian żąda "drobnej przysługi". Ian i Terry mają zabić szykującego donos do skarbówki wspólnika wuja.
Problemem jaki mam z twórczością Allena jest jego powtarzalność. Oczywiście fani powiedzą o gruntownym przerabianiu dręczących artystę obsesji, ale nie zmienia to faktu, że Allen, kiedy znajdzie temat, wałkuje go do znudzenia. Kiedy wymyślił wdzięczny format złośliwej komedii o nowojorskich intelektualistach żydowskiego pochodzenia, przez 20 lat kręcił identyczne filmy o identycznej tematyce. Podobnie do znudzenia eksplorował temat kobiety fatalnej. Kiedy zapragnął ambitniejszego kina, powstały filmy określane przez krytykę jako "Allena filmy bergmanowskie". Ale i one pojawiły się w następującej po sobie serii autoplagiatów. Nie inaczej jest i tym razem. Zachwycił mnie poprzedni film Allena. Wszystko gra wydawało się być przełomem, wniosło wreszcie coś świeżego — poważną tonację, fascynację Dostojewskim, temat winy i kary, błyskotliwie sportretowaną sieć międzyludzkich zależności doprowadzających bohatera do punktu, po którego przekroczeniu nie można się już wycofać. Wydawało się, że Allen przeskoczył kryzys, odrodził się jako artysta. Tymczasem Sen Kasandry jasno dowodzi, że Match Point był jedynie początkiem kolejnej serii autoplagiatów, narodzinami schematu, który Allen prawdopodobnie będzie męczył przez następne 10 lat. Wypada szczerze powiedzieć - Sen Kasandry jest jedynie popłuczyną po Wszystko gra, wyraźnie niepotrzebnym epilogiem do tamtego obrazu. W dodatku pozbawionym jego zalet.
Wypadałoby powiedzieć — większości jego zalet, ale na pierwszy plan wysuwają się dwie. Pierwszą jest z gruntu nierealistyczny scenariusz. Bohatera Match Point, Chrisa doprowadziły do mordu skrupulatnie i wiarygodnie nakreślone okoliczności zewnętrzne. Można było tamtą postać zrozumieć, można się było z nią utożsamiać, tym samym wiarygodnie i przekonująco wypadała jego przemiana z człowieka w bestię i kara w postaci niemożliwych do ugaszenia wyrzutów sumienia. Tym razem mamy do czynienia z identycznym schematem, ale pozbawionym wiarygodnej genezy. Wyobraźcie sobie, że odwiedza Was ulubiony wujek i prosi o odstrzelenie niewygodnego wspólnika. Kupujecie to? Mnie się nie udało.
I druga, zasadnicza różnica między Wszystko gra i Snem Kasandry - poprzednie dzieło Allena miało zaskakująco spójną tonację. Reżyser porzucił ton komediowy, całkowicie koncentrując się na realistycznym odmalowaniu sylwetek i motywacji bohaterów. Tego elementu teraz zabrakło. Sen Kasandry to film pęknięty na dwie części — wpierw świadomy podobieństw obu obrazów Allen asekuruje się konwencją, w której czuje się jak ryba w wodzie. Pierwsza połowa omawianego filmu to subtelna komedia. Trzeba przyznać, że udana. Tyle że w połowie projekcji owa komedia staje się thrillerem i tragedią. Nagła zmiana tonacji połączona ze wspomnianą niejasną motywacją bohaterów sprawia, że poważną część Kasandry oglądamy na zimno, bez emocji, bez współodczuwania. A dramat o winie i karze, zbrodni i drodze do ekspiacji oglądany — jako się rzekło — na zimno i bez emocji, to porażka. I taką porażką jest dla mnie Sen Kasandry.
Oczywiście — Allen to doświadczony reżyser, który nie robi jednoznacznie złych filmów. Jak zawsze jest to wszystko świetnie zrealizowane, wyśmienicie wyreżyserowane, rytmiczne i sprawne. Jak zawsze atutem Allena pozostają dobre decyzje obsadowe i efektywna praca z aktorem. W efekcie naprawdę udany i pełen wzajemnej chemii jest duet McGregor-Farrell. Podobnie reszta aktorów, zdjęcia, muzyka — wszystko gra. Ale nie tak sprawnie i angażująco jak we Wszystko gra. A oderwać od siebie oceny obu filmów nie sposób — są bliźniaczo podobne.
I można by jeszcze długo rozwodzić się w tym tonie. Konkluzja jest prosta — kto jeszcze nie widział, niech obejrzy Match Point. A Sen Kasandry niech obejrzą przede wszystkim zaprzysięgli fani Allena. Ci wybaczą mu wszystko, rozkoszując się elementami tak lubianego stylu reżysera. Pozostałych Sen Kasandry może najzwyczajniej znudzić.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze