Tyler Perry nietypowo, bo tym razem w tonie raczej przygnębiającej terapii grupowej bez kojarzonych z jego „sztuką” salw rubasznego rechotu. Smutna i pełna zakrętów opowieść z życia afroamerykańskiej klasy średniej zaczyna się od wykładu, jaki szanowana pani psycholog wygłasza z okazji premiery swojego najnowszego bestsellera. Jej książka dotyczy rozmaitych aspektów trwania w związku małżeńskim i dr Patricia Agnew przyznaje, że znów nieocenioną skarbnicą wiedzy było dla niej własne małżeństwo oraz związki jej przyjaciół, z którymi właśnie wybiera się na kolejne wspólne wakacje.
Reżyser-scenarzysta i aktor w jednej osobie Tyler Perry próbuje rozkładać na czynniki pierwsze alchemię związków międzyludzkich i analizować podstawy najtrudniejszego z nich – małżeństwa. Czasami udaje mu się trafić w sedno przyczyn wszelkich konfliktów w parach. Jeszcze częściej jednak ledwie prześlizguje się po problemach damsko-męskich, lub trafia swoimi diagnozami jak kulą w płot. Wszystko to sprawia, że Małżeństwa ogląda się raczej jak operę mydlaną, niż film kinowy, oczekując w każdej chwili przerwy na reklamy. Przeciętne aktorstwo i inscenizacja na poziomie telenoweli (jedna Jill Scott daje się jakoś oglądać, zniszczona chirurgią plastyczną maska Janet Jackson straszy sztucznością) w zestawieniu z tanim rodzajem poradnictwa, jakie serwuje reżyser pozycjonują film, jako produkt skierowany do najmniej wybrednej widowni. Problem w tym, że został on pomyślany jako film o określonym profilu rasowym i skierowany do czarnoskórej społeczności, a u nas pierwsza target grupa jest ksenofobiczna, a druga nieobecna. Stąd zadaję sobie pytanie jaki sens miało wprowadzanie tego filmu do kin. Gdyby przynajmniej był to musical…ale nie - jedynym śpiewem, jaki wydobywa się z ust obydwu diw jest sporadyczny szloch. Wobec problemów z ustaleniem odbiorcy nie mam komu polecić tego filmu. Jest to ciut lepsze od Pamiętników wściekłej żony i Mojej wielkiej wściekłej rodziny, stąd daję jedną gwiazdkę za szczerość i tendencję rozwojową reżysera.