W stronę wybaczenia
JUSTYNA POBIEDZIŃSKA • dawno temuEwę ogląda się na wdechu. Dramat rozgrywa się w ascetycznych przestrzeniach, kamera podąża za bohaterami powoli, pozwalając nawiązać z nimi intymny, bliski kontakt. Jak powstał ten przejmujący obraz? O swoim debiucie filmowym opowiada Ingmar Villqist.
Ewę ogląda się na wdechu. Dramat rozgrywa się w ascetycznych przestrzeniach, kamera podąża za bohaterami powoli, pozwalając nawiązać z nimi intymny, bliski kontakt. Jak powstał ten przejmujący obraz? O swoim debiucie filmowym opowiada Ingmar Villqist.
Film „Ewa” ma już na koncie kilka ważnych, prestiżowych nagród.
— Na zeszłorocznym festiwalu Era Nowe Horyzonty i tegorocznym Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Nowym Jorku dostaliśmy z Adamem Sikorą, wybitnym operatorem filmowym, współreżyserem i współscenarzystą filmu, nagrodę za debiut reżyserski. Również w Nowym Jorku odtwórczyni głównej roli, Barbara Lubos-Święs, otrzymała nagrodę dla najlepszej aktorki im. Elżbiety Czyżewskiej. We Wrześni, na XVIII Festiwalu Sztuki Filmowej "Prowincjonalia", nagrodę za najlepszą rolę męską otrzymał Andrzej Mastalerz. Film dostał też II nagrodę dla producenta Ewy na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym RegioFun. To dla nas duża satysfakcja.
O czym opowiada Ewa?
— To historia wspaniałej, poukładanej śląskiej rodziny. Żona, mąż, dwoje dzieci. Żyją według wszelkich moralnych zasad: ojciec pracuje i zajmuje się rodziną, matka zajmuje się domem, dzieci chodzą do szkoły. Żadnej patologii, dom zadbany i normalny, a w domu wiele miłości i szacunku. Ale transformacja systemowa z początku lat 90-tych XX wieku sprawia, że wszystko zaczyna się zmieniać. Ojciec traci pracę i misterna struktura rodzinna zaczyna ulegać erozji: coraz poważniejsze problemy finansowe nie pozwalają na utrzymanie dotychczasowego poziomu życia. Po kilku miesiącach ci ludzie stają nad krawędzią. Nie wiedzą, co robić dalej. Tennessee Williams, dramatopisarz amerykański, napisał kiedyś na podstawie własnych doświadczeń, że odległość pomiędzy finansową stabilizacją a bezdomnością jest minimalna. Wiem, że tak jest – i wiem to także z własnego doświadczenia. To straszny moment: człowiek wpada w panikę, nie wie, co robić, bo nie może zapewnić opieki ani swoim bliskim, ani sobie. Tak właśnie dzieje się z naszymi bohaterami: wpadają w panikę. Ojciec codziennie przemierza Śląsk desperacko szukając pracy. Ale na początku lat 90-tych tej pracy nie było. I status społeczny ojca zmienia się, nie tylko w szerszym kontekście społecznym, ale w rodzinie. Nagle z człowieka, który się wszystkimi opiekował, staje się jedynie tym, który je.
A jedzenia jest coraz mniej. Matka zaczyna szukać pracy, ale i ona nie może jej znaleźć. Przez szereg zbiegów okoliczności i przypadków zaczyna pracę sprzątaczki w agencji towarzyskiej.
W latach 90. agencje towarzyskie wyrastały jak grzyby po deszczu.
— I ktoś tam musiał pracować. Nie tylko prostytutki, ale i sprzątaczki. Z czasem nasza bohaterka zaczyna coraz głębiej wnikać w pracę agencji. Znów ma pieniądze na rachunki, na ubrania dla dzieci. Oczywiście ma to swoje konsekwencje: po pierwsze to ona przejmuje opiekę nad rodziną, po drugie – zostaje napiętnowana przez swoje środowisko. A kiedy zaczyna naprawdę prostytuować, wpada w spiralę poważnych kłopotów. Wiadomo przecież, że taki fakt wcześniej czy później zostanie społecznie ujawniony. Prędzej czy później mąż musi się o tym dowiedzieć…
Czy historia, którą opowiada film, jest historią jednej kobiety, czy to kompilacja kilku opowieści?
— Ta opowieść jest zbiorczą definicją zjawiska, o którym chcieliśmy opowiedzieć. Przygotowując się do filmu rozmawialiśmy z bardzo wieloma takimi kobietami, prowadziliśmy poważne badania środowiskowe. Konsultowaliśmy się z wybitnym socjologiem z Uniwersytetu Śląskiego, profesorem Maciejem Szczepańskim. Zbierając materiały zadawaliśmy naszym rozmówczyniom pytanie – jak powinien się w takiej sytuacji zachować mąż? I jak się zachował, kiedy się dowiedział? W większości przypadków rodziny natychmiast się rozpadały. Czasem mężowie nie wiedzieli, czym zajmują się ich żony. I nigdy się nie dowiedzieli. Ale jedna z kobiet powiedziała – Gdyby się dowiedział, powinien wybaczyć. Był to dla nas impuls, żeby tak właśnie a nie inaczej skonstruować naszą opowieść.
Rozumiem, że to film o wybaczeniu?
— Tak, to wyprawa w stronę wybaczenia. Staraliśmy się konstruować tę historię tak, by uzasadnić tę drogę. Tyle w skrócie, bez zdradzania szczegółów.
Długo panowie czekaliście, żeby zrobić ten film?
— Od pomysłu do realizacji minęły cztery lata. Najdłużej, jak to zwykle bywa, trwał etap zbierania pieniędzy.
Konstruując ten film inspirowaliście się panowie malarstwem niemieckim epoki Weimaru.
— Z Adamem Sikorą wiedzieliśmy od początku, że obraz, który chcemy zbudować, musi być bardzo odległy od stereotypowego wizerunku Śląska w filmach polskich, powiedziałbym – wizerunku etnograficznego. Stąd nasze inspiracje sztuką niemiecką z lat 20. XX wieku – i malarstwem Georga Grosza, sztuką Kurta Schwittersa i Maxa Beckmanna. Charakter języka filmowego Adama Sikory bardzo predysponuje go do tego typu opowieści: bardzo silny klincz emocjonalny umieszczony w entourage'u przestrzeni, z którą muszą mierzyć się bohaterowie.
Grosz był nazywany przez współczesnych agitatorem i moralizatorem. Spotkałam się z komentarzem, że Ewa jest filmem moralizatorskim. Moralizujecie? Agitujecie?
— Obaj z Adamem Sikorą jesteśmy narodowości śląskiej i manifestujemy to publicznie, bo uważamy, że to jest nasz obowiązek. Mamy też obowiązek o pewnych problemach opowiadać wprost. Obaj mamy to szczęście, że możemy się realizować w sztuce tak, jak chcemy. W naszym filmie postanowiliśmy opowiedzieć o miłości. O miłości tak nieprawdopodobnej, że aż trudno w nią uwierzyć. I jeśli to jest agitacja, to jest wielka agitacja za miłością, za wybaczaniem, za walką o siebie i bliskość, za niepoddawaniem się przeciwnościom.
Scenariusz pisaliście z Adamem Sikorą we dwóch. Trudno się pisze razem?
— Dramat trzeba pisać samemu, bo tam operuje się dialogiem, za pomocą którego trzeba wygenerować wszystko: pejzaż emocjonalny postaci, kolory, przeszłość, przyszłość, czas historyczny. Scenariusz można pisać we dwójkę, albo nawet trójkę. W scenariuszu opowiadamy obrazem i musimy brać pod uwagę cały szereg złożonych problemów, czynników wizualnych i narracyjnych.
Z Adamem Sikorą przyjaźnimy się, współpracujemy od lat, realizując różne projekty: plastyczne, filmowe, filmowo-teatralne i inne. Byliśmy już przygotowani do wspólnej pracy. Pisało nam się świetnie. Podobnie było na planie: dorobek i ogromne doświadczenie filmowe Adama i moje teatralne doświadczenie w pracy z aktorem świetnie nam się zgrało. Wszystko poszło dokładnie tak, jak chcieliśmy.
Casting na odtwórców głównych ról też przeprowadzaliście razem?
— Oczywiście. Założenie było takie, że szukamy aktorów perfekcyjnie posługujących się językiem śląskim. Z całej Polski przyjechało wielu aktorów-Ślązaków; wybraliśmy tych, którzy nam najbardziej odpowiadali. Liczba nagród, które zdobyli na różnych festiwalach, świadczy o tym, że był to dobry wybór. Pięknie zagrali swoje role.
Używając tylko języka śląskiego chcieliśmy sprawdzić, czy można nim wyrażać najbardziej subtelne, intymne i misterne konstrukcje emocjonalne. W mediach funkcjonuje jeden wizerunek języka śląskiego – takie gadu-gadu, dowcipasy.
Czy Barbara Lubos-Święs, odtwórczyni głównej roli, specjalnie przygotowywała się do swojej roli?
— Na pewno. I długo to trwało. To świetna aktorka, potrafi zagrać wszystko. I o jej świetności świadczy nagroda im. Elżbiety Czyżewskiej na nowojorskim festiwalu.
Czy pracując nad Ewą dowiedzieli się panowie czegoś nowego o mężczyznach, o kobietach?
— Dowiedzieliśmy się, że siła miłości może być niezwykła. Może być niszcząca jak tsunami, ale może pozostawiać po sobie przestrzeń, na której zakwitną nowe, piękne rzeczy. Mówi się, że trzeba walczyć o siebie w różnych sytuacjach. Trzeba pamiętać, że walka z samej definicji pozostawia posobie ból, zniszczenia, rany i ofiary, ale potem na pobojowisku może zacząć się dziać coś nowego, coś pięknego…
…o ile ktoś w tej walce nie polegnie.
- Albo, co gorsza, nie ucieknie z pola walki.
Czyli: siła miłości. A czego dowiedział się pan w kontekście prostytucji o mężczyznach?
— Niczego nowego. To prosta relacja. Coś za coś. Samotność bywa destrukcyjna.
A o rodzinie?
- Że rodzina ma w sobie wielką, nieprawdopodobną siłę. Jeśli oczywiście ktoś ma w sobie determinację i upór, żeby tę rodzinę tworzyć. Ale to bardzo trudne.
Jak się ma historia opowiedziana w Ewie do teorii o śląskim matriarchacie?
— Dziś matriarchat na Śląsku to rzadkość. Wszystko wygląda zupełnie inaczej: zmieniła się przestrzeń ekonomiczna, już nie tylko mężczyźni pracują. Zmieniła się też nasza mentalność, postrzeganie Śląska. Fascynujący jest proces budzenia się śląskiej tożsamości, widoczny zwłaszcza wśród młodych ludzi, tych otwartych na Europę. Bardzo nas cieszy.
Co chcieliście powiedzieć swoim filmem i dlaczego uważacie, że to ważne?
— Bardzo dobre pytanie. Powinno się je zadawać każdemu artyście na świecie. Chcieliśmy z Adamem Sikorą opowiedzieć o miłości w rodzinie. Chcieliśmy też zburzyć nieprawdziwy wizerunek Śląska: brudnego, połamanego i zniszczonego, pełnego różnych patologii. Śląsk dlatego przetrwał wszelkie okupacje, historyczne zawirowania i eksterminacje, bo ludzie, którzy tutaj mieszkali, nie mając żadnych sojuszników z zewnątrz, musieli się skupiać na sobie. W sobie szukali siły: żeby trwać, zachować swój język, swoją kulturę i godność. Dlatego na Śląsku rodzina jest taka silna. A dlaczego to dla nas takie ważne? Bo obaj z Adamem jesteśmy narodowości śląskiej, jesteśmy artystami jednoznacznie utożsamianymi ze Śląskiem.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze