Ciemna strona męskiej niezniszczalności
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuMy, faceci lubimy myśleć, że jesteśmy niezniszczalni. Mówię tutaj o mężczyznach w starym dobrym stylu, do których mam przyjemność się zaliczać. O współczesnych chłopcach, wydelikaconych gogusiach z tatuażami na wydepilowanych klatkach nie chce mi się nawet pisać. Ja i mnie podobni zwykliśmy wierzyć, że jesteśmy nieśmiertelni.
My, faceci lubimy myśleć, że jesteśmy niezniszczalni.
Mówię tutaj o mężczyznach w starym dobrym stylu, do których mam przyjemność się zaliczać. O współczesnych chłopcach, wydelikaconych gogusiach z tatuażami na wydepilowanych klatkach nie chce mi się nawet pisać. Ja i mnie podobni zwykliśmy wierzyć, że jesteśmy nieśmiertelni.
Jak wódka to do nocy, z mrożonego szkła. Jak miłość – to na zabój, w głęboką wodę, bez żadnych hamulców. Jak praca – tyramy od rana do nocy, zapominając o posiłkach i śnie. Za to o kawie i papierosach pamiętamy aż za dobrze. Sądzimy, jakże błędnie, że tak będzie zawsze.
Taki Mariusz Łukasiewicz. Za młodu marzył o pracy w NASA, wybrał jednak prawo. Jako założyciel i właściciel Lukas Banku wylądował na liście najbogatszych Polaków, będąc grubo przed czterdziestką. Wkrótce potem sprzedał udziały i szykował się do otwarcia kolejnej platformy finansowej, czego już nie dopełnił. Padł bowiem na serce w wieku czterdziestu czterech lat. Zapewne sądził, że dociągnie setki, pojeździ po świecie, założy jeszcze kilka banków i podokazuje. Nic z tego, panie kolego.
Taki Lemmy Kilmister, basista rockowej grupy Motorhead i ikona chlania. Prócz narkotyków, przerabiał tyle Jacka Danielsa, że gdy chcieli zrobić mu transfuzję, okazało się to niemożliwe. Czysta krew wprowadzona w żyły posłałaby chłopa w piach. Zapytany przez dziennikarza, jakim cudem wciąż żyje, odpowiedział po prostu: „nie umarłem”. Do niedawna, mając prawie siedemdziesiątkę na karku jeździł w trasy, dając na koncertach czadu z energią, jakiej młodzi mogli mu tylko zazdrościć. Teraz odwołuje występy, albo wymięka po paru utworach. Na nielicznych, aktualnych zdjęciach widzimy człowieka o zapadniętej twarzy i smutnych oczach: to spojrzenie faceta który wie, że coś nieodwołalnie dobiegło końca.
Taki mój przyjaciel, profesor uniwersytetu, którego nazwiska nie mogę wymienić. Za młodu boksował i lał się po parkach. Potem został żołnierzem, dosłużył stopnia oficerskiego, walczył i strzelał do ludzi. Następnie usiadł, poświęcając się karierze naukowej. Gdy go poznałem, chodził o dwóch laskach. Kręgosłup wysiadł. Teraz z nim nieco lepiej. Jest grubym, rozczarowanym życiem mężczyzną. Gdy się spotykamy, opowiada mi o dniach swojej chwały, kiedy knajpianą ławą potrafił położyć trzech atakujących go przeciwników.
Taki ja: od osiemnastu lat nie byłem u lekarza, nie biorę żadnych suplementów diety, ze sportów uprawiam wyłącznie podnoszenie ciężarów, piję, palę papierosy, ale za to nie sypiam. Jestem niewolnikiem poczucia obowiązku i zawsze dopełniam tego, co do mnie należy. Zeszłą środę spędziłem w Edynburgu, na festiwalu literackim. Schodziłem całe miasto z kolegami po piórze, co sprawiło mi pewien kłopot: naderwałem mięśnie w stopie i każdy krok sprawiał mi wiele bólu. Zrobiłem, lekko licząc dziesięć kilometrów, zaciskając zęby. Liczyłem, że noga przejdzie. Nie przeszła. Piszę te słowa leżąc w hotelowym łóżku, niezdolny do zrobienia choćby kroku. Oczywiście, dalej uważam, że jestem niezniszczalny.
Tak mniej więcej działamy. Spychamy to co niewygodne w strefę milczenia. Łazimy na bolącej nodze i uśmiechamy się przez łzy. Nie zwykliśmy słuchać ludzi doradzających byśmy zadbali o siebie, a lekarz jawi się najgorszym z nieprzyjaciół. Zapewne nie pożyję tak długo, jakbym chciał. Mówi się trudno.
Uważam, że ta metoda – praktyczne przekonanie o własnej niezniszczalności – naprawdę działa. To znaczy, przez długi czas żyjemy, jakby tak naprawdę było. Nie chorujemy. Spełniamy wszystkie swoje obowiązki, a czasu starcza jeszcze na odrobinę frajdy. Nie zauważamy nawet upływu lat. Ciało spina się i słucha.
Naprawdę, jestem przekonany, że gdyby Mariusz Łukasiewicz dbał o siebie i słuchał pana doktora nie założyłby wszystkich swoich banków. Trzeźwy Lemmy zapewne do końca życia nosiłby gitary za lepszymi od siebie. Odpowiedź na pytanie: „lepiej być sławnym czy zdrowym bądź żywym?” wcale nie jest oczywista.
Niezniszczalność oczywiście jest fikcją, a kupa energii schodzi na jej utrzymywanie. Wmawiamy sobie, że nie jesteśmy zmęczeni, że trzy godziny snu dziennie w zupełności wystarczy, zaś papieros na głodniaka mniej szkodzi. W gruncie rzeczy tak można jechać aż do pierwszego zawału. Istnieje jednak ciemna strona niezniszczalności. My, faceci, zaledwie przeczuwamy jej istnienie.
Tę ciemną stronę doskonale zna nasze otoczenie, któremu jak przypuszczam wyrządzamy ogromną krzywdę. Za każdym facetem przekonanym o własnej niezniszczalności ciągnie zatroskany tłumek z matką i kochanką na czele. Donoszą śniadania, proszą frajera, żeby się przebadał i nie ładował się w kolejną nawałnicę obowiązków. Zbywamy ich troski machnięciem ręki, ewentualnie reagujemy złością. Przecież nam nic stać się nie może. Jesteśmy niezniszczalni.
W ten sposób, każdy dzielny, rzutki facet staje się przyczyną wielkiego smutku swoich najbliższych. Ci nawet nie zachodzą w głowę, kiedy takiemu podwinie się noga, gdyż wiedzą, że tak będzie. Trapi ich jedynie data tego wydarzenia. Czują się lekceważeni, odtrąceni i niepotrzebni. Co gorsza, ze swoją troską zostali całkiem sami.
Facet przekonany o własnej niezniszczalności jest potworem. Utrapieniem dla bliskich. Najpewniej również – idiotą.
Czyżby więc ci mięciutcy goście o wypielęgnowanych brodach i palcach wprost od manikiurzystki mogli mieć rację? Strach pomyśleć, ale tak właśnie może być.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze