Zostały nam trzy miesiące życia
MARIANNA KALINOWSKA • dawno temuA co, jeśli to prawda? Jeśli w grudniu rzeczywiście stanie się coś, co zakończy świat? Na wszelki wypadek noszę pończochy i szpilki, robię dziesiątki przetworów i niczego już nie odkładam na później.
Jestem racjonalna, nie wierzę z przepowiednie, w żadnych bogów. Są jednak sprawy, które pobudzają moją wyobraźnię i skłaniają do refleksji.
Dlaczego niby dwadzieścia ton śledzi ląduje w jednym miejscu na plaży u wybrzeży Norwegii? Dlaczego raz po raz w różnych miejscach świata z nieba spadają tysiące martwych ptaków? Co się dzieje z pająkami, dlaczego jest ich w tym roku tak dużo?
A dziwne zjawiska pogodowe, relacjonowane na kanałach meteo z całego świata?
Rozpuszczone – zdawało się, że wieczne zmarzliny, powodzie, tornada, mruczące coraz głośniej uśpione od tysięcy lat wulkany?
Bieguny, które mają zmienić położenie?
Magnetyczne burze na słońcu?
Itd., itp.?
A kalendarz Majów?
Jasne, artyście skończył się kamień, wypadło akurat na ten grudniowy dzień – zbieg okoliczności. Też to sobie powtarzam, ilekroć przed oczami stanie mi okrągła tarcza. Te zdjęcia kręgów w zbożu – to też przecież pic na wodę, fotomontaż. Za dużo w młodości się naoglądałam agentów Scully i Muldera, to teraz mam. To nic, to nic.
Ale zaraz przypomina mi się Droga Cormacka McCarthy, czytana na wdechu i granicy stanu lękowego. Bohater tłumaczył synowi, co to były ptaki i jak brzmiał ich śpiew, jaki smak miały gruszki. Od czasu tej lektury mam świadomość, że koniec naprawdę może się zdarzyć i nie musi być wcale związany z jakimś spektakularnym działaniem oszalałego terrorysty, co to jednym guzikiem posyła cały glob w cholerę. Przyroda może to zrobić. Załatwi nas jak dinozaury, otrząśnie się z ludzkości jak pies po kąpieli, strząsając ze swojej powierzchni jednym machnięciem ogona. (Zrozumiałe. Gdybym to ja była Matką Ziemią, a ludzie zachowywaliby się wobec mnie tak, jak się zachowują wobec Matki Ziemi dziś, już dawno bym się pozbyła pasożytów).
Pomyślę o tym jutro, jak Scarlett O'Hara. A może już wcale nie będę o tym myślała. Nie wrócę przecież życia tonom śledzi, nie zatkam wulkanów, nie wskrzeszę ptaków. Do roboty też muszę chodzić, choć w obliczu nadciągającej zagłady płacenie składek ZUS wydaje się być raczej dość głupawe. Ze tę kasę można by sobie kupić butelkę Dom Perignona i pojechać wypić ją – czy ja wiem, może w Chamonix? Albo na plaży w St. Tropez, prosto z butelki, w toplesie (to za pozostałe składki: październikową, listopadową i grudniową).
Gorzej, jak świat jednak przetrwa. Trzeba się będzie wtedy tłumaczyć przed urzędnikami z Urzędu Skarbowego (myślicie, że oni mają orgazmy?), przed rodziną. I mogę się założyć, że nie uwierzą, iż te braki w płatnościach to z powodu końca świata, przez Majów te obyczajowe ekscesy na południu Francji. Trzeba więc żyć tak, jakby koniec świata miał być i jednocześnie – jakby go nie było.
Głupia sytuacja, a jednak trzeba coś z tym zrobić.
Na wszelki wypadek nic nikomu o swoich przemyśleniach nie mówię. Po prostu żyję potajemnie od jakiegoś czasu tak, jakby rzeczywiście zostały mi trzy miesiące życia. Niebywałe, jak bardzo takie myślenie zmienia smak potraw. Jak szybko sprawia, że każdy dzień staje się dziełem sztuki.
I mówię teraz całkiem serio.
To małe rzeczy. Coś jak tytułowy pierwszy łyk zimnego piwa w upalny dzień z Pierwszego łyku piwa i innych drobnych przyjemności Philippe’a Delerma. Wiatr we włosach na rowerze. Pończochy pod sukienką. Czerwone lakierowane szpilki. Robione godzinami konfitury, którymi pachnie w całym domu. Czytanie literatury cichą nocą, zapach papieru, jego faktura. Powolność wbrew temu, co dookoła. Staranność każdej rzeczy, świadomość każdego ruchu. Kawałkowanie świata na zdjęcia, na piękne kadry. Komfort niegrania głównych ról w nieswoich filmach, bycie tu i teraz, całą sobą, każdym zmysłem. Niemarnowanie godzin na sprawy beznadziejne i nieprzyjemne. Używanie czasu zgodnie z przeznaczeniem: na życie pełnią. Słuchanie, patrzenie, smakowanie i wąchanie, dotykanie. Suma głębokich oddechów, co rozluźniają przeponę.
Tzw. wewnętrzny luzik.
Uczucie, które trudno do końca ubrać w słowa. Uczucie czute zbyt rzadko.
Jak bardzo niesłusznie.
Polecam moją metodę.
Założę się, że wyostrzy jesienne kolory.
Bo co, jeśli to ostatnia jesień?
A jeśli nieliczni przetrwamy – jakimi słowy opowiemy naszym dzieciom, jak smakowała marchew? (Od czasu, gdy na wszelki wypadek żyję tak, jakby zaraz miały się skończyć dobre czasy i w ogóle wszystko miało się skończyć, gdy jem marchew, dobieram starannie słowa. Co za wspaniała strawa o smaku ziemi. A ile warzyw jeszcze do precyzyjnego nazwania!) Robię z gęby Arkę Noego, przyszpilam słowami smaki dla przyszłych pokoleń. (Bardzo fajna fuszka). Zamykam w słoiki owoce i warzywa, aresztuję słońce w szkle, na grudniowe długie popołudnia przy herbatce, ale i na wszelki wypadek. (Na wszelki wypadek suszę też zioła, oglądam Beara Gryllsa, szacuję wartość energetyczną różnych larw).
(Swoją drogą drzewa latoś owocują jak oszalałe, jakby ostrzegały nas: gromadźcie zapasy).
Zapewniam więc, że przy stosowaniu mej wspaniałej metody nawet dzisiejszy obiad będzie miał niezwykły smak – nawet jeśli to zwykły i zupełnie nieekscytujący krupnik. Nie wspomnę o innych przyjemnościach. Tymczasem wskakuję na mój rower, póki jeszcze można pomknąć cicho przez pola. Znów ucieszę się jak dziecko, gdy minę pole kwitnącego rzepaku. Pachnie majem: jedni mają sztuczne raje, ja mam sztuczne maje. Mam też pierwsze łyki piwa, marchew, rzepak, włosy do rozwiania, asfalt, rower, chmury, konfiturę z gruszek o smaku karmelu, dreszcze niespokojne, itp., itd. Aż tyle zabawek na najbliższe trzy miesiące. A potem się zobaczy.
Pięknej jesieni życzę. (I oby nie była to wspólna jesień wszystkich naszych żyć).
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze