Każdemu może się zdarzyć
MAGDALENA TRAWIŃSKA • dawno temuKiedy słyszysz, że w rodzinie znajomych zdarzyło się nieszczęście lub oglądasz program w telewizji o czyjejś tragedii, nie zastanawiasz się, że to samo mogło zdarzyć się w Twojej rodzinie. A jeśli nawet ta myśl przemknie Ci przez głowę, szybko ją odrzucasz. Gdy w rodzinie mojej przyjaciółki pojawiła się ciężka choroba, zapytała, tak jak zazwyczaj pyta każdy – dlaczego właśnie nam się to przytrafiło?
Do dziś nie otrzymała odpowiedzi, ale ona nie jest już taka ważna. Ważne jest to, że teraz inaczej reaguje na opowieści o chorobach, wypadkach, wielkich tragediach, bo wie, że mogą się przytrafić każdemu.
Pracowała w redakcji, właśnie przygotowywała reportaż, gdy zadzwoniła zapłakana mama. Od dwóch lat nie robiła cytologii. Nie miała czasu na czekanie w kolejce do ginekologa ani pieniędzy na wizytę w prywatnym gabinecie. W małym mieście, gdzie mieszkała, wykonywano teraz to badanie za darmo kobietom w jej wieku. Nie było kolejek, nie trzeba było płacić, więc się zgłosiła. To była ogólnopolska kampania. Wyniki wyszły złe, cytologia czwórka. Pobrano jej krew do analizy. „To o niczym nie przesądza” – powiedziała moja przyjaciółka, gdy spotkałyśmy się na kawie, ale widziałam, że drży ze strachu.
Musiała załatwić sobie lewe zwolnienie z pracy i pojechać do mamy. Przyjechała razem z bratem. Ojciec pracuje we Włoszech, nie miał możliwości zaopiekowania się żoną. Była sama. Mama Eli bała się iść po wyniki badań krwi, które miały być jej wyrokiem lub wybawieniem. Ela prosto z dworca pojechała z bratem po ich odbiór. Przywitał ich wysoki, spokojny i ponury lekarz. Grzecznie zapytał o wiek jej mamy. „Jest po czterdziestce…” – padła odpowiedź. A zaraz za nią słowa lekarza: „Przykro mi”. Wyobrażam sobie, co kłębiło się w głowie Eli. No bo co to znaczy „przykro mi”? Że nie ma już ratunku? I po co te pytania o wiek… Że taka młoda kobieta, a umrze na raka?
Ela wyszła ze szpitala, usiadła na ławce, zrobiło jej się słabo. Zapaliła papierosa i naradziła się z bratem, co robić. Diagnoza była jednoznaczna – nowotwór złośliwy, w początkowym stadium. Nie mogli w to uwierzyć. Wiedzieli, że trzeba walczyć i szybko działać. Badania cytologii, na które przez przypadek poszła ich mama, uznali za dobry znak. Całe szczęście, że poszła, bo być może da się jeszcze wszystko odkręcić.
Mama Eli łatwo się załamuje i jest typem pesymistki. Dlatego córka postanowiła, że będą z bratem udawać i postarają się ukryć chorobę tak długo, jak się da, aż ich mama ochłonie i przyzwyczai się do myśli, że może być ciężko chora. Wrócili do domu, zajadając się czekoladą. Mamie powiedzieli tylko, że musi iść do szpitala na dodatkowe badania, bo na razie lekarze niczego nie wykryli. Musieli grać świetnie, skoro mama „kupiła” tę informację i trochę się uspokoiła. Może udało się dlatego, że ani Ela, ani jej brat nie okłamywali nigdy swoich rodziców. Gdy pytałam potem Elę, dlaczego postanowiła ukrywać prawdę przed mamą, usłyszałam, że ona by się załamała, a to nie wpłynęłoby dobrze na leczenie. Wiedziałam, że psychika w leczeniu nowotworów jest ważna. Czytałam też wiele o autosugestii. To chyba był dobry pomysł.
W szpitalu trudno jednak było zachować dyskrecję. Ela ubłagała wszystkie pielęgniarki, a nawet kilku lekarzy, żeby nie mówili otwarcie o chorobie. Jej mama chodziła na badania, a potem opowiadała rodzeństwu, że lekarze nic jeszcze nie wiedzą. W końcu jednak trzeba było wyjawić prawdę. Zresztą Ela była już zmęczona tym udawaniem. Opowiadała mi, że to pilnowanie się było straszne. Odpoczywała, dopiero gdy wracała do domu i mogła głośno ryczeć w poduszkę.
Zaczął się kolejny etap. Jej mama już się trochę oswoiła z myślą, że to może być rak. Ordynator wezwał Elę i oznajmił, że jej mama jedzie do szpitala onkologicznego w Warszawie. Tam zajmą się nią specjaliści. Dodał, że musi poinformować pacjentkę o nowotworze, ale zrobi to w delikatny sposób. Rzeczywiście tak było. Ordynator powiedział jej, że nowotwór jest miniaturowy, więc wszystko powinno być dobrze. Nie panikowała. Bardziej była przerażona tym, jak odbiorą to dzieci. Ela nie przyznała się, że od dwóch tygodni wie o raku.
Gdy jej mama wróciła do domu i pakowała się do szpitala w Warszawie, zaczęła płakać. Ukradkiem wycierała łzy za każdym razem, gdy ktoś wchodził do jej pokoju. Prosiła córkę, żeby dała się jej wypłakać. Na początku Ela nie spuszczała mamy z oczu i robiła wszystko, by poprawić jej humor. Wreszcie skapitulowała. Tłumaczyła mi, że przecież każdy łzami zareagowałby na taką informację, niech więc się wypłacze.
Pojechali do Warszawy. Nigdy wcześniej nie myślała, że znajdzie się na oddziale onkologii, że choroba cywilizacyjna, która dziesiątkuje ludzi, pojawi się także w jej rodzinie.
– To był straszny widok – opowiadała, gdy wróciła do pracy i piłyśmy kawę. – Duży korytarz, a w nim tyle ludzi w różnym wieku, a nawet dzieci i kobiety w ciąży. Niektórzy mieli zawiązane na głowach chustki. Czekali na kontrolę, wracali z chemio- lub radioterapii. Widok tego tłumu nie napawał optymizmem.
Po wielu różnych badaniach mama Eli wiedziała już, że nowotwór wcale nie jest taki miniaturowy. Położyli ją do szpitala. Czekała na operację – usunięcie części szyjki i macicy, a wraz z nią raka. Nie panikowała jednak. Wszyscy mieli nadzieję, że będzie dobrze. Trafiła na salę ze swoimi rówieśniczkami. Wspierały się nawzajem, wymieniały babskimi czasopismami i opowiadały o swoich rodzinach. Ela mówiła mi, że gdy odwiedzała mamę, czuła się jak na kolonii, a nie w szpitalu. Wszystkie panie były roześmiane. To była ich gra! Nie dać się złemu nastrojowi, zwalczyć chorobę. Eli nie było do śmiechu. Pamiętam, jak mi opowiadała o szpitalu. Szła po schodach, mijając różne piętra: oddział dziecięcy, nowotworów układu pokarmowego, oddechowego… Najbardziej truchlała, gdy przechodziła obok oddziału z chorymi na raka kości i krwi. Powtarzała wtedy w myśli: „żeby tylko moja mama nigdy tam nie trafiła”.
Operacja się udała. Mama Eli szybko dochodziła do siebie. Przyjechał ich ojciec. Niepraktykujący katolik, ale we Włoszech co tydzień modlił się po polsku we włoskim kościele. Wszyscy się bali i wszyscy na swój sposób radzili sobie z tym lękiem. Wrócili do swojego miasta. Minęły dwa lata, a choroba nie wróciła, nie ma przerzutów. Ela jednak żyje w ciągłym napięciu, podobnie jak jej mama. Każda chrypa, ból brzucha czy stawów wywołują strach. Mama zachowuje się tak, jakby czekała na nawrót choroby.
O tym nie da się zapomnieć. Nawet ja nie potrafiłam, choć to nieszczęście nie wydarzyło się w mojej rodzinie. Takich historii są tysiące. Z lepszym lub gorszym zakończeniem. Po co więc poruszyłam ten oklepany temat? Bo przypomina on o wadze profilaktycznych badań, które często lekceważymy i zaniedbujemy. Nie wiadomo, jak zakończyłaby się ta historia, gdyby nie wykonana cytologia i wczesne wykrycie choroby. Nowotwór to nie wyrok. A artykuł to nie przestroga, raczej zachęta do regularnych badań. Profilaktyka jest bardzo ważna. Dlatego warto poruszać ten temat, nawet jeśli o nowotworach trąbi każda gazeta. Po to, żeby każdy to sobie uświadomił.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze