Koszmarne długie weekendy
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuUmiłowanie do długich weekendów jest dla mnie czymś niepojętym. Kojarzy mi się z wszystkim, co najgorsze. Wielbiciele początków maja mieszczą się w tej samej kategorii co smakosze, podróżnicy i hodowcy jamników. Szczęśliwie długi weekend minął, za to przed sobą mamy równo rok aby przygotować się na ten koszmar. Gdyby Bóg chciał, żebyśmy chodzili na majówki, to raz, choć raz – by nie padało.
Szczęśliwie długi weekend minął, za to przed sobą mamy równo rok aby przygotować się na ten koszmar.
Uważam się za osobę wyjątkowo kompetentną do wypowiadania się na temat "długoweekendowości". Jad można wywozić wiadrami. Znajduję się w rzadkiej przecież sytuacji obserwatora, całe to majowe wydarzenie nie dotyka mnie ani trochę. Nie studiuję od niemal dekady, nie pracuję i wiele – o szczęsny losie! – wskazuje na to, że pracować nigdy nie będę. Nie obchodzą mnie niedziele i święta, lekce sobie ważę rok liturgiczny i gęstniejący kalendarz żałób narodowych, nie potrzebuję też żadnego specjalnego miejsca. Wystarczy knajpka, ławka pod chmurką, te słowa akurat klepię w nabitym po brzegi gwarnym pociągu, a jeśli prąd wysiądzie, chętnie dokończę swoją pracę na chusteczkach, pudełkach od zapałek, albo i nauczę się tego felietonu na pamięć, wzorem najstarszych gawędziarzy.
Umiłowanie do długich weekendów jest dla mnie czymś niepojętym. Wielbiciele początków maja mieszczą się w tej samej kategorii co smakosze, podróżnicy i hodowcy jamników. A jednak. Co robimy zaraz po zakupie kalendarza? Sprawdzamy, w jaki dzień wypadną urodziny? Albo zaznaczamy daty imienin najbliższych? Gdzie tam! Każdy ma już twarz pożółkłą i roztrzęsione dłonie, jakby właśnie stał przed plutonem egzekucyjnym, nerwowo przewraca kartki na początek maja, czyli o pięć miesięcy naprzód, by wiedzieć. Będzie długi weekend czy tylko przedłużony, miłosierny Stwórca zgodził się, by pierwszy wypadł we wtorek, a może, chcąc ukarać nas za grzechy, zamieszał w kalendarzu i mamy to co niedawno. Kiedyś Bóg zsyłał na nas zadżumione szczury, teraz sprawia, że trzeci maja jest w poniedziałek.
Można również zaklinać rzeczywistość: jeśli, jak parę dni temu, Święto Pracy zdarzyło się w sobotę, wskazanym jest wyprodukowanie alternatywnego kalendarza, gdzie po wprowadzeniu odpowiedniej korekty dostaniemy długi weekend o właściwych rozmiarach, konkretnie dziewięciodniowy. Tego rodzaju przyjemny zabieg nie tylko poprawi nam humor w grudniu, ale też najpewniej zaklnie rzeczywistość, w końcu woli ludu pracującego nad Wisłą powinny pokłonić się dni tygodnia, pory roku i koniecznie — pracodawcy. Równolegle należałoby rozpocząć intensywne prace nad niezagospodarowanymi jeszcze dniami z początku maja. Drugiego wypadałoby wygrać jakąś wojnę, czwartego coś tam uchwalić, a przynajmniej wywołać powstanie, piąty nadałby się na pamiątkę jakiejś straszliwej masakry, najlepiej kobiet i dzieci, która po latach przełoży się na radosne grillowanie. W ten sposób długi weekend stanie się długim miesiącem i tylko ja nie mam pojęcia po co.
Długi weekend kojarzy mi się z wszystkim, co najgorsze.
Dzień wcześniejszy, to jest trzydziesty kwietnia wprowadza przecież nastrój jak przed nalotem. Naród tłoczy się w sklepach wykupując jedzenie oraz fajki, wiedząc, że zaraz wszystko zostanie zamknięte; zgromadzone tą drogą zapasy niezawodnie zgniją, gdyż nikt nigdy nie zdoła zeżreć kilogramów kiełbas, karkówek i wędzonych serów znoszonych na grilla. Tylko psia społeczność ujada radośnie w oczekiwaniu na resztki.
Następnie Polska zamiera i gdyby – trzymając się wojennej metafory – ktokolwiek nas zaatakował, kraj padłby, jak leży, powalony i z butelczyną. W długi weekend przegramy nawet ze Słowacją, sama jedna Kłajpeda opanowałaby teren od Pomorza po stolicę, my zaś klaskalibyśmy w zachwycie myląc nalot dywanowy z fajerwerkami. Nie sposób nawet umknąć przed taką inwazją, skoro siada wszelka komunikacja, przerwa w funkcjonowaniu banków nie pozwala nawet na wybranie oszczędności życia, żeby wzorem przodków zamienić je na osiołka i zmykać.
Wojna może jeszcze zostanie nam oszczędzona, za to w długie weekendy zamierają wszystkie przyjazne nam instytucje, podczas gdy wilki ani myślą spać. Kioski na przykład stoją zamknięte (zamknięty kiosk to widok straszny niczym „Rozstrzelanie powstańców Madryckich”), biletu na tramwaj kupić się nie da, za to kanar łowi co się zowie. Pierwszego maja lepiej umrzeć niż chorować. Przelewy pieniężne przestają przychodzić, choć bank spokojnie ściągnie każdą ratę razem z karnymi odsetkami, wydłużeniu ulega czas potrzebny na rozpatrzenie reklamacji podartych spodni, wskutek czego na majówkę trzeba iść z dziurą na tyłku i tak dalej, słowem… aparat opresji funkcjonuje na piątkę. Świętują tylko instytucje nam życzliwe.
Długi weekend wiąże się z niechodzeniem do pracy, nakazanym teraz ustawowo, co polega jak zawsze w takich przypadkach na tym, że pracują, wręcz palą się do roboty wszyscy ci, którym ustawodawca łaskawie zezwolił na tyranie. Robią tym ofiarniej, zapewne za pół stawki, znając dobrze grozę alternatywy długo weekendowej. Okazja do niepopracowania jest kusząca w sposób automatyczny, że nikt nie pomyśli, co się za nią kryje. A kryją się rzeczy potworne.
W długi weekend spotykamy się z przyjaciółmi, tymi samymi, których widujemy w pracy, z tą tylko różnicą, że w sytuacji rozrywkowej są jeszcze bardziej nieznośni i w dwójnasób nudni. Rozmawia się wyłącznie o robocie. Je się niezdrowo i pije piwo, a ponieważ każdy przynosi inny jego gatunek, kac okazuje się morderczy. W długi weekend wypada paląca konieczność odwiedzenia bezzębnej ciotki, zwalają się teście, a nasze bachory wykazują się szczególną upierdliwością domagając się nadrobienia atrakcji z ostatniego roku. Trudno stwierdzić, co skuteczniej wywołuje mdłości: karuzela czy film Disneya. Dla pewności aplikujemy sobie oba. Ostatecznie można zapomnieć o wszystkim i wyjechać z ukochaną za miasto, doświadczając wcześniej dworcowej kolejki, stania w korku, w brudnym pociągu, rozgrzanym autobusie jedynie po to, by właściwie nastawić się do długo weekendowej kłótni. Idę o zakład, że statystyki rozstaniowe w maju są najwyższe.
Na tle tych okropności normalny dzień pracy w fast foodzie, sklepie z ubraniami, w biurze, w tych wszystkich, skądinąd strasznych, miejscach przeznaczonych na pracę jawi się niczym miód wlany do gardła, w które wcześniej wsadzono pochodnię. I może właśnie taki jest sens długo weekendowego piekła. Czwartego maja pracujemy wydajniej, radośniej, najgłupszy nawet klient wydaje się pełen zalet, a wszystko z lęku, żeby majowy koszmar nie powrócił.
Zresztą, gdyby Bóg chciał, żebyśmy chodzili na majówki, to raz, choć raz – by nie padało.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze