Koszmarni wakacyjni sąsiedzi
ZOFIA BOGUCKA • dawno temuJadąc na urlop zaklinamy rzeczywistość. Żeby tylko pogoda nie była barowa, kwatera nie za bardzo odbiegała od zdjęcia w folderze i by nie trzeba było korzystać z polisy ubezpieczeniowej… Mało kto myśli o wakacyjnych sąsiadach, z którymi przyjdzie mu dzielić piętro, taras, urlopową przestrzeń. A często bywa właśnie tak, że zmorą wczasów są nie komary, deszcz czy brzydki pokój, a koszmarni towarzysze zza ściany.
Marzena (32 lata, nauczycielka z Torunia):
— Nie jestem czepialska, ale za te czternaście dni w apartamencie nad ciepłym morzem zapłaciłam kredytem w wysokości dwóch swoich pensji! To miał być urlop marzeń. I prawie był. Mieliśmy piękną pogodę, adriatycki lazur widoczny z tarasu, cudowny klimat. Rozwalali nas natomiast sąsiedzi zza ściany. Gnieździli się w ośmioro na powierzchni czterdziestu metrów. Było u nich głośno, tłoczno. Jak się śmiali, aż się trzęsły mury, było też kilka rodzinnych sprzeczek. Bo to dwie rodziny były — bracia z żonami i dziećmi.
Najpierw myślałam, że najgorsze, co może nas spotkać, to bierny udział w ich nocnym życiu towarzyskim. Myliłam się, choć to było męczące. Śmichy-chichy i debaty zaczynały się późnym wieczorem. Wszyscy krzyczeli, zaciągając śląską gwarą. Szło polskie disco-polo, wystawiano na stół lokalne piwo, rozmrażane kotlety i bigos (przywiezione z Polski). I się zaczynało. Nasze okna sąsiadowały, a taras mieliśmy wspólny – podzielony matą słomkową. Dzięki temu wiele wiem o życiu osobistym i zawodowym moich sąsiadów, a że rozważali – do świtu — wiele kwestii natury ogólnej, dotyczącej na przykład wychowania dzieci, wiary i Kościoła, natury gwiazd, znam też ich stosunek do powyższych zagadnień… Niezłe są też – jak się okazało – górnicze kawały… Pomyślałam sobie, że to przetrwam, sąsiedzi też mają wakacje, po prostu będę spać u dzieci. Okna ich sypialni – na szczęście — wychodziły na drugą stronę budynku.
Ale kurczę! Chcieliśmy wieczorem – powiedzmy po 22.00 — posiedzieć na tarasie, posłuchać cykad, poczytać książki, wypić w spokoju piwo… Nie dało się, bo pani Marysia – stojąc z papierosem na tarasie – dyrygowała dziećmi, przygotowując je do snu. Codziennie! Darła się (musiała przekrzyczeć wszystko i wszystkich, bo łazienka i sypialnie leżały po drugiej stronie apartamentu), żeby umyły zęby, przebrały się w piżamy… Prowadziła je – odpalając jednego peta od drugiego – krok po kroku. Do męża też zawsze miała kilka uwag – wykrzykiwała je bez pardonu. Czasem wtórowała jej pani Krysia, a jak nie wtórowała, to zaczynała wrzeszczeć do swoich dzieciaków nieco później. Generalnie obydwie okupowały taras całodobowo – to opalając się słońcem, to papierosami. A my musieliśmy wszystkiego słuchać! Czasem, jak któraś znienacka, spontanicznie krzyknęła w głąb apartamentu… Autentycznie z przestrachu podskakiwaliśmy!
Próbowałam im zwrócić uwagę, a i nie raz – pod koniec turnusu – poleciało z moich ust jakieś przekleństwo. Bez skutku. Wyszło na to, że mieszkamy nie w apartamentowcu, a w robotniczym ośrodku wczasowym.
Alicja (29 lat, plastyczka z Lublina):
— Dotychczas z mężem na wakacje wyjeżdżaliśmy pod namiot lub do schroniska. Czas spędzaliśmy bardzo aktywnie, więc nie przywiązywaliśmy wagi do miejsc, które służyły nam tylko do spania. W tym roku, jadąc z małym dzieckiem, postanowiliśmy podnieść urlopowy standard i zarezerwowaliśmy pokój w eleganckim pensjonacie nad morzem. Zakładaliśmy, że może nas – jak to bywa w Polsce – dopaść paskudna pogoda i sporo czasu będziemy musieli jednak przebywać w pokoju. Byliśmy tam 21 dni, pogoda była różna. Już sama nie wiem, czy lepiej było, kiedy z nieba lał się żar, czy też wtedy, gdy padał deszcz. Już mówię dlaczego.
Nasz pensjonat to obiekt „przyjazny rodzinom z dziećmi”. Było dużo rodzin, dużo dzieci. Jak się okazało — to dzicz! Kiedy lało, siedzieliśmy w pokoju – dodam, że niewielkim, i wsłuchiwaliśmy się w tętniące na korytarzach życie. Nie dało się ani zdrzemnąć, ani skupić. Dzieci – od świtu do nocy, non stop — biegały, wrzeszczały, tupały zbiegając po schodach. Rozumiem, że im się nudziło, bo nie był to kurort z basenem, kręgielnią i innymi atrakcjami, ale na Boga! Te dzieci miały przecież rodziców! A rodzice – przynajmniej wyglądem – reprezentowali jakiś poziom! Ja na przykład wiedząc, że mój syn histeryzuje przed poranną drzemką, już o ósmej byłam na plaży, żeby nikomu nie przeszkadzać. Bardzo staram się nie zakłócać czyjegoś spokoju, nie uprzykrzać życia. Szanuję innych. Wydaje mi się, że to takie minimum.
Kiedy z kolei świeciło słońce, towarzystwo było nad wodą albo siedziało zamknięte w pokoju, z włączoną klimatyzacją. Szarańcza okupowała taras bardzo, bardzo wczesnym rankiem i naprawdę późnym wieczorem, czyli wtedy, kiedy nie było upału. Picie porannej kawy, wieczornego wina, śmiechy – to okej. Ale te naprawdę głośne rozmowy i nawoływania, jakby nie można było podejść albo powiedzieć czegoś normalnym tonem… Zero zahamowań, zero kultury. Rozumiem, że ci ludzie byli na wakacjach, ale my też. I żeby to tylko dzieci tak hałasowały, ale nie – ich rodzice też się nie krępowali!
Ktoś może powiedzieć, że jestem dzika, że powinnam jechać na urlop do gospodarstwa agroturystycznego ukrytego głęboko w lesie. Ale czy ja naprawdę tak wiele wymagam? Cudowne wczasy wymęczyły nas totalnie. Wiem jedno — ofercie pensjonatów przyjaznym rodzinom serdecznie dziękujemy.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze