Bardzo sprytne narkotyki
JAROSŁAW URBANIUK • dawno temuModelka erotyczna i „aktorka” Ann Nicole Smith, Heath Ledger - niezapomniany odtwórca roli Jokera w ostatniej części Batmana i drugi w historii kina laureat przyznanego pośmiertnie Oskara oraz Michael Jackson – król muzyki pop. Cóż łączy te postacie popkultury poza obywatelstwem? Okoliczności śmierci. Przedawkowanie leków przeciwbólowych i uspokajających.
Gdyby prześledzić okoliczności śmierci wielu osób ze świata kultury, nauki czy polityki, można by uzyskać identyczną diagnozę. Dlaczego piszę wyłącznie o znanych postaciach? To proste – prasa, radio i telewizja nie donoszą o okolicznościach śmierci Anny Nowak, Jana Kowalskiego czy Johna Smitha. A diagnoza mogłaby być identyczna.
Potrzeba odurzania się jest tak stara jak ludzkość, jednak dopiero w wieku dwudziestym uznano za stosowne zabronienie obywatelom używania tego typu środków. Mniejsza o ocenę takich działań (warto przypomnieć że prohibicja w USA stała się przyczyną prawdziwego rozwoju zorganizowanej przestępczości, dla której do dziś handel narkotykami stanowi główne źródło dochodów), warto jednak zauważyć, że lekomania jest swoistym typem narkomanii. Typem o tyle przerażającym, że osoby, które popadają w uzależnienie od leków, są głęboko przekonane że, dzięki opiece lekarza „robią sobie dobrze”.
Królestwem lekomanii są Stany Zjednoczone. Wiele lat temu moi rodzice otrzymali od przyjaciółki przebywającej u córki w USA pudełko leków przeciwbólowych. Właśnie wtedy, po raz pierwszy w życiu zobaczyłem, że lek przeciwbólowy może być sprzedawany nie w plastikowych listkach czy niewielkich ampułkach, ale w mniej więcej litrowym plastikowym słoiku. Był to tani lek przeciwbólowy dostępny bez żadnych recept w każdej amerykańskiej aptece, a dodatkowo dysponujący mocą, przy której mogłyby schować się nasze krajowe „painkillery”.
I cała rodzina zaczęła „się leczyć”. Mama leczyła sobie bóle stawów, tata bóle brzucha, a ja zatokowe bóle głowy. Cała rodzina była naprawdę szczęśliwa. Nie boli – a do lekarza nie trzeba iść. Badania socjologiczne pokazują, że dla wielu Polaków niechęć do wizyt u lekarza jest normą, a domowe leczenie jest praktyką. Przy radykalnym nadużywaniu leków chodzimy do lekarza trzy razy rzadziej niż na przykład Czesi. Nic dodać nic ująć.
Oczywiście nie zawsze jest to złe. Malinki do herbaty, grzane piwo z cytryną i miodem jako naturalny środek na wypocenie, syrop z cebuli na kaszel, ziółka i, tradycyjna w mojej rodzinie, bania z pieprzem na żołądek, lub stawianie baniek jako pomoc przy chorobach oskrzeli. To moim zdaniem pozytywne przykłady domowych kuracji które mogą doskonale wspomagać lekarstwa często skuteczniej i bez poważnych skutków wywoływanych przez leki. Każdy kto był dręczony wielokrotnymi kuracjami antybiotykowymi (a w latach osiemdziesiątych była to najpopularniejsza metoda walki z np. uporczywymi schorzeniami dróg oddechowych) wie, że metody domowe mogły być naprawdę zbawienne. I nagle w rejonach „przełomu ustrojowego” który nastąpił dwadzieścia lat temu, uzyskaliśmy dużo szersze, by nie powiedzieć „nieograniczone”.
Nagle dostęp do leków stał się powszechny. Nie trzeba było stać w kolejkach czy czekać na okazję – przeciwbólowe, przeciwkaszlowe, przeciwsmutkowe. Leki na sen, leki na żołądek, leki na nerwy, leki przeciwbólowe. Ile kto sobie życzy. Oczywiście często lek wymaga recepty, jednak, jak to mówią, dla chcącego nie ma nic trudnego, a umiejętność różnorodnego „załatwiania” leków stanowi kluczowy element lekomanii. Skutkiem połączenia tych dwóch tendencji jest nadużywanie leków. Polacy używają ich dwa razy więcej niż nasi bezpośredni sąsiedzi – Niemcy. Jeśli porówna się średnie zarobki w obu państwach i zauważy, że jesteśmy szóstym pod względem wielkości rynkiem leków w Europie, można wysnuć jeden wniosek – lubimy leki.
Będziemy je lubić coraz bardziej choćby dlatego, że cześć z nich jest coraz mocniejsza (a w lekomanii jest to zawsze synonim skuteczności leku), a na przykład dawne odmiany antybiotyków słabo działają na nowe szczepy bakterii. Trzeba więc iść dalej i zażywać coraz mocniejsze środki, a lekarze z czasem będą dostosowywać się pod tym względem do pacjentów, nawet jeśli będą zdawać sobie sprawę z dwuznaczności tego typu terapii. Po prostu „klient nasz pan”, a rozsądni przedstawiciele braci lekarskiej stawiający odpór lekomanii i tak nie będą w stanie walczyć z OTC czyli lekami dostępnymi bez recepty. Zresztą cóż pomoże nawet odmowa kolejnej dawki leku, skoro osoba zainteresowana spożyciem będzie dalej „pielgrzymować” po gabinetach symulując (jak mówił mi pewien psychiatra – symulując w sposób doskonały) odpowiednie objawy.
Prawdopodobnie już wkrótce leki przestaną być tabu, a portale zajmujące się plotkowaniem zaczną rozpisywać się z równym zaangażowaniem o lekomanii „gwiazd”, jak o ich nadużywaniu alkoholu. Obecnie do nadużywania leków przyznali się jedynie artyści których stanowisko w polskim show-biznesie jest ugruntowane, jak w przypadku otwarcie mówiącej o lekach nasennych Maryli Rodowicz czy Krzysztofie Krawczyku wspominającym swe alkoholowo- narkotykowo- lekowe peregrynacje. Prawdopodobnym początkiem wielkiego medialnego „boomu lekomanii” będzie jakaś spektakularna śmierć polskiego celebryta, kiedy to środki masowego przekazu zauważą istnienie problemu społecznego.
Potem zacznie się kampania społeczna, a efektem będą zapewne uliczne billboardy, przywołujące smutny los lekomana. A my – obywatele Rzeczypospolitej – będziemy łykać środki przeciwbólowe i uspokajające tak jak przedtem. W głębokim przekonaniu że jesteśmy w jakiś sposób lepsi niż student wyciągający od lekarza różnorodne leki i przepijający je alkoholem (często wywołuje tzw. działanie paradoksalne leku – często tak dalece „paradoksalne”, że czytamy później o nim w nekrologu), a takie to przypadki obserwowałem na studiach.
A kontrpropozycja dla lekomanii? No cóż tu banał: nie możesz spać? Idź na spacer. Nerwica? Melisa i psycholog. Bóle? Żaden stale pojawiający się ból nie dręczy człowieka bez przyczyny trzeba się wyleczyć. Leki powinny być ostatecznością. A amerykańskie leki podarowane przez przyjaciółkę z USA? Skończyły się z wielką stratą dla moich rodziców, którzy wspominają je po dzień dzisiejszy. Ale może nic straconego? Mama wyleczyła sobie stawy, ojciec – żołądek, a ja – zatoki. I obeszło się bez następnego słoika leków czego i wam życzę.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze