Pijany jak Panas
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuRecital grupy wokalno-muzycznej Lady Pank spotkał się z chłodną reakcją mieszkańców Tarnobrzega. Swoje niezadowolenie wyraził też sponsor i władze miasta. Niechęć tych ostatnich zyskała wymiar praktyczny, mianowicie odmówiono zespołowi honorarium. Wszystko przez wokalistę. Janusz Panasewicz wytoczył się na scenę pijany w dym, bełkotał, zapominał tekstu i okropnie fałszował, całe swoje siły skupiając na zachowaniu postawy pionowej.
Recital grupy wokalno-muzycznej Lady Pank spotkał się z chłodną reakcją mieszkańców Tarnobrzega. Swoje niezadowolenie wyraził też sponsor i władze miasta. Niechęć tych ostatnich zyskała wymiar praktyczny, mianowicie odmówiono zespołowi honorarium. Wszystko przez wokalistę. Janusz Panasewicz wytoczył się na scenę pijany w dym, bełkotał, zapominał tekstu i okropnie fałszował, całe swoje siły skupiając na zachowaniu postawy pionowej.
Fani nie zostawili na nieszczęsnym Panasie suchej nitki. Wokalista po paru dniach posypał popiołem siwiejącą głowę, pisząc takie oto przeprosiny:
Pragnę z całych sił przeprosić wszystkich Fanów, uczestników koncertu Lady Pank i mieszkańców Tarnobrzega, władze miasta oraz producenta imprezy — Polskie Radio, za moją niedyspozycję podczas koncertu w ramach trasy Lato z Radiem (…) Tym razem zawiodłem, choć nie miałem takich intencji, za co wszystkich, którzy czują się urażeni, jeszcze raz gorąco przepraszam.
Ostatnia część tej wypowiedzi budzi moje wątpliwości, gdyż kto jak kto, lecz Panasewicz zna się na wódzie i mógł przypuścić, że jeśli zrobi litra za kulisami, ze śpiewaniem będą kłopoty. Bardziej dziwię się jednak wszystkim, którzy się oburzyli. Zwłaszcza fanom. Muzyka Lady Pank jest mi wstrętna, lecz żałuję, że nie było mnie tego dnia w Tarnobrzegu.
Władze miasta wiedziały kogo zapraszają, fani, a nawet przypadkowa publiczność zapewne zna pozamuzyczne wyczyny tej starzejącej się ekipy. W latach osiemdziesiątych Lady Pank słynęli z prawdziwie rockandrollowego trybu życia. Mowa o chlaniu na umór, demolkach w hotelach i notorycznym traktowaniu żeńskiej części publiczności w sposób przedmiotowy, a nawet upokarzający. Wkładali przypadkowym pijakom tort do butów. Jan Borysewicz wytrzeźwiał dopiero niedawno, po czterdziestu latach dawania w gaz. W latach osiemdziesiątych wykonał zresztą lepszy numer, mianowicie ściągnął gacie podczas wrocławskiego koncertu. Klejnoty gwiazdora podziwiały dzieci, gdyż występ miał miejsce w dniu ich wielkiego święta, pierwszego czerwca. Sam Panasewicz musiał zapłacić odszkodowanie kobiecie, w którą rzucił butelką, również na koncercie. Nie uczynił tego specjalnie. Na swoje usprawiedliwienie miał prawie dwa promile alkoholu we krwi.
Niespecjalnie chciałbym oberwać flaszką, perspektywa, by moje dziecko oglądało jajca jakiegoś faceta, również mi się nie podoba, lecz nie mogę zrozumieć fali niechęci, jaką wzbudził napruty Panas w Tarnobrzegu. Po pierwsze, chciałbym serdecznie pogratulować mu kondycji. Facet dobiega sześćdziesiątki, dekady imprezowania dołożyły mu latek i na dobrą sprawę powinien wychodzić na scenę w towarzystwie lekarza, w bezpośredniej bliskości namiotu tlenowego. A on skacze i chleje jak smok. Bardzo chciałbym dożyć takiego wieku w analogicznej kondycji, co jak się obawiam nie będzie mi dane. Pozostaje więc zazdroszczenie innym.
Wydaje mi się, że moje prywatne oczekiwania względem jakiegokolwiek koncertu rozmijają się z tym, czego domaga się publiczność. Słyszałem nawet opowieści o ludziach, którzy przychodzą na takie imprezy, żeby posłuchać muzyki. Mam nadzieję, że to nieprawda, że nikt tak nie myśli. Koncert jest bowiem wydarzeniem całościowym, gdzie muzyka pełni rolę jednego z wielu elementów. Zwracam uwagę na wystrój sceny, na show lub jego brak, niesłychanie ciekawi mnie publiczność, zwłaszcza gdy spotkam człowieka chętnego do rozmowy. Chcę wiedzieć skąd przyszedł, co go tu przywiodło. Ogromną rolę ogrywa dla mnie wyszynk. Samo miejsce występu również się liczy, w wymiarze węższym jak i szerszym. Mowa o hali koncertowej, ale i mieście w którym ona się znajduje i jeśli mam sięgnąć do wspomnień, dominują tam wydarzenia pozamuzyczne.
Pamiętam, jak metale ukradli tramwaj po koncercie Iron Maiden we wrocławskiej Hali Stulecia (wówczas – Ludowej), umundurowaną publiczność na występie Laibach w Szwecji i przepięknie tańczącego Romana Kostrzewskiego podczas wizyty w Krakowie. Zachowałem wspomnienia przecudownego, austriackiego fortu w Czechach, gdzie co roku organizowany jest trzydniowy festiwal metalowy. Ale koncerty w filharmonii, gdzie chodziłem z ówczesną, ciężarną żoną również wryły mi się w pamięć. Chcieliśmy – co może idiotyczne – aby ów bobas w brzuszku się osłuchał. Po latach ulotniły się dźwięki, zostało życie pulsujące pod napęczniałym brzuchem.
Od koncertu rockowego oczekuję mniej więcej tego, co wydarzyło się w Tarnobrzegu. Życzę sobie, aby wokalista był pijany, najlepiej w trupa. Pragnienie to rozciągam zresztą na resztę muzyków i ekipę techniczną. Jeśli pospadają ze sceny, będzie jeszcze fajniej. Przydałaby się jakaś bójka, tak na scenie, jak i pod nią. Niech staniki lecą w stronę mikrofonów. W gruncie rzeczy nie miałbym nawet nic przeciwko temu, gdyby któryś z muzyków przekręcił się podczas grania, od nadmiaru radości. Moliera szlag trafił na scenie. Piękna śmierć. Gdzie ci wszyscy rockowi szaleńcy mają umierać? W hospicjum? W wannie po przedawkowaniu antydepresantów? Dajcie spokój, pięknie proszę.
W starzeniu się próżno szukać radości, a starzejący się rockandrollowiec jest szczególnie smutnym przypadkiem. Alternatywą dla pijanego Panasewicza jest smętny dziadyga ogrywający hity sprzed paru dekad, zainteresowany głównie szmalem wydawanym na lekarzy-szarlatanów i wspominaniem chwały minionej. Jeśli mi nie wierzycie, zobaczcie, kto ze starej gwardii gra w waszym mieście w najbliższy weekend. Przekonacie się, że mam rację. Albo Panas, albo oni. Trzeciej drogi nie ma.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze