„Zamieć”, Władimir Sorokin
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuZaczyna się jak u Czechowa. Wbrew urokliwym pomysłom, ciekawej narracji i klimatowi bajkowej Rosji, „Zamieć” przynosi rozczarowanie. Powieść niechlujna, pospieszna, naszkicowana na odwal się, choć drzemie w niej potencjał wielkości.
Wiele lat temu obdarzyłem Władimira Sorokina miłością tak silną, jaką mężczyzna może obdarzyć mężczyznę, zachowując dystans rzędu tysiąca kilometrów. Już wygląd rosyjskiego pisarza – długowłosego, zarośniętego byczka obwieszonego złotem – sprawił, że moje serce zabiło mocniej. Wreszcie nie jakaś wykręcona ściera, ale chłop z prawdziwego zdarzenia chwycił za pióro. Rzeczona fotografia zdobiła okładkę „Lodu”, absolutnie cudownej powieści, rozpoczynającej nieco mniej cudowną trylogię. Sorokin zdołał połączyć banalne wątki popkulturowe, gnozę i meteoryt tunguski w piorunującą mieszankę, podaną w minimalistycznej formie. Tak mógłby pisać Palahniuk, gdyby urodził się gdzieś pod Władywostokiem.
Dalsze części okazały się nieco słabsze i moja miłość zaczęła więdnąć, żeglując nieodmiennie w ten rejon, gdzie znajdują się koleżanki z liceum, plakat Sandry i powieści Grahama Mastertona. Niemniej, na widok „Zamieci”, najnowszej powieści Sorokina, serce zaczęło bić szybciej, rozgoniły się niespokojne myśli, a do lektury przystąpiłem z tak zwanym drżeniem. Niestety – wbrew urokliwym pomysłom, ciekawej narracji i klimatowi bajkowej Rosji, „Zamieć” przynosi rozczarowanie. W wypadku autora mniejszego kalibru powieść uszłaby za udaną, ale, proszę państwa, mamy do czynienia z Władimirem Sorokinem.
Zaczyna się jak u Czechowa. Rosja, śnieg. Sumienny doktor musi zawieźć szczepionkę do wsi ogarniętej zarazą. Sam sobie nie poradzi, wynajmuje więc pojazd kierowany przez mężczyznę o zmysłowym nazwisku Chrząkała i razem jadą w wydawałoby się, króciutką podróż. Oczywiście wszystko idzie źle. Gubią drogę. Łamie się płoza. Pojawia się chatka młynarza z całkiem fajną młynarzową, więc medyk sobie poszczypie. I coraz dalej się wloką, coraz trudniej im, cel podróży staje się coraz bardziej nieosiągalny, aż wreszcie niknie zupełnie. Wszystko skończy się źle. Wiadomo, Sorokin.
Rosja nie jest zwyczajną Rosją. Pojazd, którym przemieszcza się doktor wraz z Chrząkałą jest napędzany końmi. Koni jest pięćdziesiąt i mają rozmiar kuropatwy, choć istnieją również egzemplarze wielkości kamienicy. Także ludzie różnią się znacznie rozmiarami. Młynarz, na ten przykład jest gniewnym liliputem, a w poprzek drogi leżą ciała olbrzymów, zatrudnianych do wyrębu drzew, no bo do czego innego. W chacie pokrytej śniegiem można spróbować szczególnego narkotyku, wywołującego intensywne halucynacje. Może więc to wszystko jest niczym więcej jak tylko złudzeniem?
Sorokin w „Zamieci” znakomicie połączył różnorakie fantastyczne motywy (od rasy nadludzi, przez mitologię obrosłą wokół meteorytu tunguskiego, aż po teorie spiskowe) tu z fantastyką nie radzi sobie zupełnie. Nie znalazł sposobu na nadanie porządku swoim dziwactwom i spokojnie wyobrażam sobie inne cuda zamiast tych zaproponowanych. Właściwie czemu znane nam zwierzęta są albo duże, albo maleńkie? Dlaczego wielka kobieta poślubiła małego człowieka i właściwie czemu on taki niewielki? Zamiast wspomnianych już koni można by w pojazd zaprzęc smoka. Albo dziada borowego, żeby się ładniej zgrywało. Innymi słowy, nie sposób stwierdzić dlaczego użyto takich rozwiązań a nie innych. Przypuszczam, że Sorokin napisał to, co przyszło mu do głowy. Właściwie, cała podróż układa się w ciąg nieprzemyślanych wydarzeń, z nicości się bierze i w nicość wiedzie. Taka jest też ta powieść, niechlujna, pospieszna, naszkicowana na odwal się, choć drzemie w niej potencjał wielkości.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze