Jak najbardziej. Co zważywszy na tematykę Uwikłania wydaje się co najmniej zabawne. Dalece mniej zabawne jest to, co Bromski zrobił z powieści Miłoszewskiego. Bo literacki pierwowzór naprawdę zaskakiwał, wciągał, przykuwał uwagę, prowokował do dyskusji. Bromski wprowadził duże zmiany, a każda z nich wydaje się przysłowiowym strzałem w płot. Doświadczonego prokuratora Szackiego zastąpiła irytując debiutantka o tym samym nazwisku (Maja Ostaszewska). Na pierwszy plan wysunął się beznadziejnie szablonowy gliniarz: zaglądający do kieliszka, samotny i cyniczny Smolar (Bukowski). Dalej jest niby podobnie: w ekskluzywnym ośrodku odbywa się terapia wg modnej metody ustawień rodzinnych Berta Hellingera. Jeden z uczestników, Henryk Telak (Globisz) zostaje brutalnie zamordowany. Śledztwo odkrywa mroczne fakty z przeszłości Telaka, prokurator Szacka coraz głębiej wkracza w zakonspirowane realia świata, który prawicowa publicystyka ochrzciła niegdyś „układem”. Odpowiedzialni za morderstwa polityczne ubecy okazują się być dziś bajecznie bogatymi biznesmenami, którzy wciąż kontrolują dawne ofiary przy pomocy kompromitującej zawartości tzw. teczek. Wspólne śledztwo Szackiej i Smolara szybko okazuje się dla owych „biznesmenów” co najmniej niewygodne.
Uwikłanie już wywołało dyskusję. A bez zwyczajowej taryfy ulgowej obraz Bromskiego okazuje się naszpikowany błędami. Pierwszym z nich są tu postacie głównych bohaterów: drewniane, nienaturalne, pozbawione wyrazu… najzwyczajniej obojętne widzowi. Na domiar złego Bromski bardzo mocno akcentuje rodzący się na nowo romans Szackiej i Smolara (oboje byli parą w trakcie studiów). Sceny, w których Ostaszewska i Bukowski zostają w kadrze zupełnie sami, flirtują, przyciągają się wzajemnie to już swoiste kuriozum, od tego naprawdę bolą zęby. Po części wynika to z fatalnych, skrajnie nienaturalnych (i nie pokrywających się z prozą Miłoszewskiego) dialogów. W ogóle całą sferę obyczajową Uwikłania nasycił Bromski czymś tandetnym i kiczowatym. Gdzieniegdzie sytuację ratują wyśmienici Seweryn, Pieczyński i Łukaszewicz, znacznie ciekawiej niż osobiste perturbacje bohaterów wypada główny wątek kryminalny, ale niesmak pozostaje.
Do tego dostajemy również kiczowaty, nieprawdziwy i serwowany w nadmiarze zestaw słonecznych pocztówek z Krakowa (tak właśnie od lat filmują Warszawę autorzy TVN-owskich seriali w rodzaju Magdy M.). Uwikłani wydają się też spóźnieni i to bardzo. Gdyby ten film ukazał się na etapie afery Rywina, wybaczylibyśmy mu wszystkie niedociągnięcia. Nawet kilka lat później, kiedy Miłoszewski wydawał swoją powieść, a Polacy z zapartym tchem śledzili narodziny gwiazdy Borysa Szyca w pierwszym Oficerze: wtedy jeszcze takie historie miały sens, były świeże, niepokojące. Dziś to już relikt przeszłej epoki. A ewidentna słuszność konkluzji Bromskiego nie usprawiedliwia szkolnych błędów. Zwłaszcza, że jest ich tu naprawdę sporo.