"Miasto dusz", Wojciech Szyda
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuKsiążka jest pozycją udaną, dowodem, że polska fantastyka może być pełnoprawną propozycją intelektualną. Urzeka sam pomysł - ludzie opanowali metodę wydalania dusz. Na fabule – sprawnie skleconej z klisz podkultury – autor buduje imperium lęków i próbę oceny cywilizacji współczesnej. Wadą powieści są ciężkie dialogi oraz przekombinowanie: w pewnym momencie, pisarz zaczyna mnożyć rzeczywistości i interpretacje.
Prawie dwie dekady temu w polskiej fantastyce zarządził nurt religijny i przez moment wydawało się, że okaże się dominujący. Nic z tego – pozostała sławetna antologia Czarna msza, młodzieńcze opowiadania Dukaja i kilku autorów, dłubiących dalej przy temacie. Jest Marek Huberath i jego, ciut przemęczone, Miasta pod skałą, jest koncertowo zamilczany Jacek Sobota (jego Głos Boga to bez wątpienia wielka książka), jest wreszcie Wojciech Szyda, o pokolenie młodszy, zaskakująco wierny religijnej tematyce.
Szyda to w ogóle ciekawy pisarz i chyba trochę niedoceniony – w wymiarze własnych ambicji na pewno. Deklaruje przywiązanie do „fantastyki problemowej” skontrastowanej z „rozrywkową” (dyskurs wprowadzony swojego czasu przez Macieja Parowskiego), nie stroni od eksperymentów formalnych, nieczęstych w gatunku. Jego Hotel wieczność przyjęto raczej chłodno, zbiór opowiadań Szlak cudów przepadł właściwie bez wieści, no i teraz mamy drugą powieść, wydaną dość nietypowo, bo przez Zysk i S-ka. Szyda odsunął się od wydawnictw specjalizujących się w polskiej fantastyce, lub takich, wyposażonych w fantastyczne linie, a ja nie wiem czy to wybór ideologiczny, próba artystycznej separacji czy tylko biznesowy.
Urzeka sam pomysł na książkę. Ludzie opanowali metodę wydalania dusz – doprowadzeni na granicę śmierci, pozbywają się ich, nawet w morzu topią, by móc oddawać się bez żadnych przeszkód przyjemnościom związanych z cielesnością. Walczy z tym policja eschatologiczna, podporządkowana Kościołowi. Jej funkcjonariusz (agent?), brat Tymoteusz, otrzymuje szczególne zadanie – infiltrować społeczność bezduszników w przeddzień tajemniczego, lecz przełomowego wydarzenia. Wkrótce dowie się zaskakującej prawdy o sobie i nie tylko, sam Kodeks praski, księga z przepisem na pozbycie się duchowego balastu, jest czymś zupełnie innym, niż się wydaje.
Na fabule – sprawnie skleconej z klisz podkultury – Szyda buduje własne imperium lęków i próbę oceny cywilizacji współczesnej. Bezdusznicy to przecież doprowadzony ad absurdum obraz społeczeństwa hedonistycznego i konsumpcyjnego, gdzie jakikolwiek wymiar duchowy u człowieka staje się balastem przeszkadzającym w używaniu życia. Więcej, stan bezduszny przyrównany jest do narkotycznego odlotu, a działacze ruchu sprzedają specjalne używki, dające wrażenie chwilowej bezduszności.
Właśnie – działacze. Bezdusznicy nie są sektą, odprawiającą bluźniercze rytuały w piwnicy sąsiada, ale ruchem pełną gębą z ambicjami oddziaływania na społeczeństwo. Mają swoje kluby, pisma, wreszcie, swoich lanserów, propagujących w mediach nowy styl życia. Niektóre aluzje Szydy są nazbyt toporne, specjalny statek do usuwania dusz na pełnym morzu mógłby przecież nazywać się inaczej niż Langeost. W ogólnym rozrachunku, otrzymujemy intrygującą diagnozę współczesności, sytuującą się w opozycji do tego, co proponują media.
Wadą powieści jest może przyciężkawa fraza ze wskazaniem na dialogi, z którymi Szydzie nie bardzo po drodze, oraz przekombinowanie: w pewnym momencie, pisarz zaczyna mnożyć rzeczywistości i interpretacje, w konsekwencji doprowadzając do przerostu znaczeń nad rzeczywistym sensem, czy mówiąc po ludzku, wrzucając do barszczu o jeden, metafizyczny grzyb za dużo. Miasto dusz pozostaje jednak pozycją zaskakująco udaną, dowodem, że polska fantastyka może być, a nawet jest, pełnoprawną propozycją intelektualną.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze