„Prawdziwe męstwo”, Joel i Ethan Coen
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuRemake klasycznego westernu Henry’ego Hathawaya z oscarową rolą Johna Wayne’a. Klasyczna opowieść o Dzikim Zachodzie. Pełna etosu, kanonicznie nakreślonych postaci i niezwykłych przygód. To baśń o heroicznych łotrach, zachlanych degeneratach, którzy okłamią, okradną, wbiją nóż w plecy, ale kiedy trzeba zawrócą konia i ruszą do samobójczego ataku by ocalić honor, by dowieść swego męstwa. Galeria przegiętych postaci, szalone, histeryczne i przezabawne dialogi.
Zawsze podejrzewałem, że bracia Coen musieli za młodu podpisać jakiś mroczny cyrograf. Powtarzalność ich sukcesów dawno stała się przysłowiowa. Bracia łapią w ręce wszystko, na co tylko przyjdzie im ochota i zamieniają to w złoto. Kręcili filmy tak ważne, jak i błahe. Lekkie komedie (Okrucieństwo nie do przyjęcia) obok zjadliwych satyr (Fargo, Tajne przez poufne). Kapitalne stylizacje na kino minionych lat (Ścieżka strachu, Ladykillers) i poruszające ekranizacje wielkiej literatury (To nie jest kraj dla starych ludzi). To im zawdzięczamy najwspanialszy manifest pokolenia podstarzałych hippisów (Big Lebowski). To oni (jak przystało na zdeklarowanych Żydów) wadzili się z Bogiem na temat słuszności jego wyroków (Poważny człowiek). Tę listę można by ciągnąć jeszcze bardzo długo. Ale chociaż nazwisko Coen jest we współczesnej kinematografii synonimem wszechstronności, wszystkie obrazy braci mają jedną (poza firmowym poczuciem humoru) wspólną cechę. Są wyśmienite. Nie inaczej jest i tym razem.
Prawdziwe męstwo to remake klasycznego westernu Henry’ego Hathawaya z bodaj najgłośniejszą, oscarową rolą Johna Wayne’a. Sami autorzy upierają się, że ich celem nie był remake, ale powtórna adaptacja powieści Charlesa Portisa. I rzeczywiście: różnice względem pierwszego True Grit są spore. Przede wszystkim perspektywa. W 1969 królował zmęczony życiem Wayne. Tym razem narratorem jest niespotykanie wprost zaradna i rezolutna (to zresztą komiczny samograj, na którym oparto cały film) nastoletnia dziewczynka, Mattie Ross. W pierwszej scenie zbłąkany bandzior Tom Chaney (Josh Brolin) zabija jej ojca. Mattie nie zamierza puścić mu tego płazem. Udaje się do miasta, zamyka niezałatwione sprawy ojca (gromadząc przy tym spory kapitał) a dalej wynajmuje słynącego z brutalności mściciela, szeryfa Roostera Cogburna (w tej roli niegdyś Wayne, obecnie co najmniej równie wspaniały Jeff Bridges). Cogburn ma dokonać dzieła zemsty, ale Mattie jest nie w ciemię bita: wie, że wypłaconą zaliczkę słynny szeryf przepije w pierwszym barze, chyba, że… towarzyszyć mu będzie sama zleceniodawczyni. Kolorową ekipę dopełnia fajtłapowaty ranger z Teksasu, Laboeuf (wreszcie przełamujący swój dotychczasowy wizerunek Matt Damon). Cała trójka rusza tropem Chaney’a. Ślad prowadzi w sam środek dzikich terytoriów kontrolowanych przez Indian.
Na pierwszy rzut oka to typowi Coenowie. A więc kpina. I rzeczywiście: obok komicznie odwróconej perspektywy są tu też pozostałe firmowe zagrania braci: galeria przegiętych postaci; szalone, histeryczne wręcz (i tym samym przezabawne) dialogi, wszechstronna zabawa prawidłami gatunku. Ale to jedynie zmyłka. Bo w czasach mody na postmodernistyczną dekonstrukcję, w erze ponownej popularności anty-westernu spod znaku Sama Peckinpaha i Sergio Leone Coenowie jak zwykle idą pod prąd. I ofiarowują nam klasyczną opowieść o Dzikim Zachodzie. Pełną swoistego etosu, kanonicznie nakreślonych postaci i niezwykłych przygód. To baśń o heroicznych łotrach, zachlanych degeneratach, którzy okłamią, okradną, wbiją nóż w plecy, ale kiedy trzeba zawrócą konia i ruszą do samobójczego ataku by ocalić honor, by dowieść swego męstwa. Że głupio brzmi? Też byłem tego zdania. Dopóki nie obejrzałem Prawdziwego męstwa.
Wielkimi krokami zbliża się oscarowa gala. Jak dotąd typowałem Finchera. Dziś sądzę, że Coenowie mogą mu odebrać niejedną statuetkę. Bo Amerykanom obce jest myślenie typu „cudze chwalicie, swego nie znacie”. Nawet jeśli jankes w głębi serca cierpi na kompleks kultury europejskiej, oficjalnie ceni tylko to, co amerykańskie. Takie myślenie widać w kolejnych werdyktach Akademii. Coenowie mogą na tym sporo ugrać. Bo Prawdziwe męstwo to wielki, epicki hołd dla jedynej prawdziwie amerykańskiej tradycji narracyjnej. Dla poezji prerii, dla heroizmu rewolwerowców, dla tego wszystkiego, co usprawiedliwia przestępcze korzenie USA. Bo też i prawdziwi ojcowie założyciele Ameryki, jak wiemy z lekcji historii, byli bandą wygnanych z Europy kryminalistów. Coenowie zwracają im honor, wskrzeszają ich etos. I są w tym zaskakująco skuteczni. Dzięki czemu Prawdziwe męstwo to przede wszystkim niesamowita podróż w czasie. Już po kwadransie projekcji, nie wiem jak, ale na powrót byłem małym chłopcem, który przytulony do taty, z zapartym tchem śledzi przygody dzielnych szeryfów i nieustraszonych rewolwerowców. Dopingowałem, denerwowałem się, a w finale to się nawet i wzruszyłem. A czy nie o to właśnie chodzi w westernach?
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze