"Hellboy: Złota Armia", Guillermo del Toro
DOROTA SMELA • dawno temuPrzebogata fabuła. W trakcie dwugodzinnego seansu dzieje się tak wiele, że paradoksalnie zaczyna wiać nudą. Od pierwszego kadru zostajemy gwałtownie wrzuceni do świata zdeformowanego, pełnego udziwnień i paranormalnych zjawisk. Tak barokowej w swej nadmiarowości wizji nie było chyba jeszcze na naszych ekranach. Nie dość, że w wyścigowym tempie przenosimy się z miejsca na miejsce, od jednej sceny walki do drugiej, to jeszcze po drodze ocieramy się o końską dawkę fantasy.
W kinach właśnie można obejrzeć kontynuację przygód jednej z najsympatyczniejszych postaci komiksowych przeniesionych na duży ekran. Wielbiciele komiksu zacierają ręce w oczekiwaniu, fani niebanalnej wyobraźni Guillermo del Toro wstrzymują oddech. Ale czy po hipnotyzującym, wielowarstwowym Labiryncie Fauna meksykański reżyser może wspiąć się jeszcze wyżej?
Kiedy ostatnio go widzieliśmy, Hellboy ocalił ludzkość przed szalonym mnichem. Teraz dostaje jeszcze trudniejsze zadanie — musi stawić czoła lękom z dzieciństwa. Bajka o mitycznej Złotej Armii, która została stworzona, by pomóc utrzymać pokój między ludźmi i Synami Ziemi, okazała się prawdą. Armia składa się z 70 legionów liczących po 70 żołnierzy, z których każdy jest niezniszczalny. Uwolnienie tych wojowników oznacza dla homo sapiens niechybny kres istnienia. O tym właśnie marzy toczony żółcią niezdrowych ambicji książę podziemnego świata Nuada, który uważa, że potomkowie Adama zepchnęli inne gatunki na margines egzystencji. Powraca do księstwa Elfów, by nawoływać do wojny, a kiedy stary król odmawia mu wydania swej części złotej korony — niezbędnej do wskrzeszenia armii — ponosi śmierć z jego rąk. Ostatni fragment klucza nosi jednak przy sobie bliźniacza siostra Nuady — wrażliwa i nieznosząca przemocy Nuala, która salwuje się ucieczką.
W tym czasie czerwieńszy niż kiedykolwiek Hellboy jest już na tropie intrygi. Wraz z Abem Sapienem, Człowiekiem Rybą i Człowiekiem bez Ciała — Johannem Kraussem podążają za obżerającym się kotami monstrum, które prowadzi ich na Bazar Trolli. Tu, gdzie wstęp mają tylko istoty magiczne, spotykają Nualę, która ukrywając się przed krwiożerczym bratem, pragnie zdobyć mapę wskazującą położenie armii, zanim dostanie się ona w jego ręce. Książę Podziemia jest jednak zawsze tuż za nimi i ma do dyspozycji pomocników, o których nie śniło się ani Hellboyowi, ani jego przyjaciołom…
Ta przebogata fabuła ma tyle zakrętów co górska serpentyna. W trakcie dwugodzinnego seansu dzieje się tak wiele, że paradoksalnie zaczyna wiać nudą. Od pierwszego kadru zostajemy gwałtownie wrzuceni do świata zdeformowanego, pełnego udziwnień i paranormalnych zjawisk, co — nawet biorąc po uwagę popularność pierwszej części Hellboya - wydaje się błędem dramaturgicznym. Ta bezceremonialność nie służy suspensowi, który jest dodatkowo osłabiany przez wizualny przepych filmu.
Tak barokowej w swej nadmiarowości wizji nie było chyba jeszcze na naszych ekranach. Nie dość, że w wyścigowym tempie przenosimy się z miejsca na miejsce, od jednej sceny walki do drugiej, to jeszcze po drodze ocieramy się o końską dawkę fantasy. Podkreślam: ocieramy, bo wrażenie powierzchowności ani na chwilę nie ustępuje miejsca prawdziwie angażującej historii. Ta powierzchowność męczy. Wydaje nam się, że w Złotej Armii upchnięto więcej światów i stworzeń niż w całej mitologii greckiej. A już bez wątpienia więcej niż w wielogodzinnej trylogii Władca Pierścieni Petera Jacksona, w pięciu odcinkach serii o Harrym Potterze czy w sześcioczęściowej sadze Gwiezdne Wojny. Skojarzenia z tymi filmami nie są zresztą przypadkowe — film Del Toro czerpie z nich garściami. Bazar Trolli i tajemne przejście to replika Ulicy Pokątnej z książek o młodym czarodzieju, Abe Sapien mówi, chodzi i gestykuluje jak C3PO, a i postać bibliotekarza została zainspirowana Gwiezdnymi Wojnami. Sama intryga z księciem Elfów w centrum akcji odsyła oczywiście do Tolkiena, ale dałoby się znaleźć też coś z Facetów w czerni i innych komedii SF. Tę paradę zapożyczeń i recyklingu motywów fabularnych wieńczy oczywiście zestaw autocytatów z dzieł Del Toro — jego świat zawsze roi się od faunów i skrzydlatych stworków o wielu oczach.
Wobec tego natłoku wizji — własnych i cudzych — nie dziwi to, że Del Toro nie wystarcza czasu na wywoływanie u widza przeżyć innych niż estetyczne. Mimo że Hellboy budzi naszą sympatię, to jego sprawy — perypetie sercowe i dylematy ontologiczne — nas nie dotykają. W filmie jest raptem jedna sekwencja, w której zbliżamy się do bohaterów i jest to scena libacji alkoholowej.
Niestety przez większość seansu reżyser zachowuje się jak niewyżyty młody artysta, bombardując widza bodźcami wizualnymi. Może było tak: jako chłopiec Del Toro obejrzał Gwiezdne Wojny Lucasa i zakochał się w międzygalaktycznym barze, gdzie Han Solo popija sok w towarzystwie dziwoląga z wielką mózgoczaszką, a następnie wdaje się w bójkę z innym potworkiem przy wtórze grającego na scenie zespołu nieziemskich istot. Wtedy to przyrzekł sobie, że też stworzy kiedyś taki bar dziwolągów. I to niniejszym uczynił. Niestety z miernym rezultatem, bo jego filmowi — jak wielu przeestetyzowanym utworom — zwyczajnie brakuje duszy. To skutek przerostu formy nad treścią, ale także marnego aktorstwa (z wyjątkiem Douga Jonesa i Rona Perlmana), braku psychologii i głębszego sensu, który wyparły pasaże czysto adrenalinowej akcji. Ze środka zieje pustką, Złota Armia może zachwycić chyba wyłącznie kogoś bardzo infantylnego, na przykład dzieci i miłośników środków halucynogennych.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze