"Sztandar chwały", James Bradley, Ron Powers
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuWalka o Iwo Jimę należała do najkrwawszych epizodów II wojny, nawet jeśli zrozumiemy, że okrucieństwo Japończyków było czymś absolutnie wyjątkowym. Żołnierze walczący na Pacyfiku doznawali podobnego wstrząsu co ich dzieci wysłane do Wietnamu. Fotografia służy Bradleyowi i Powersowi jako pretekst do opisania ludzkich losów i ukazania dwóch twarzy amerykańskiego patriotyzmu, unikając przy okazji patosu lub taniej kontestacji zwykle towarzyszących tej tematyce. To już całkiem sporo. Dla zainteresowanych historią II wojny lektura obowiązkowa.
Amerykański patriotyzm jest czymś szczególnym. Wie to każdy, kto jechał przez tamtejszą prowincję i widział flagi łopoczące na co drugim domu – w Polsce nie do pomyślenia. Patriotyzm ten ma charakter podwójny — konkretny i symboliczny. W praktyce chodzi o to, że Amerykanie są zdolni do ogromnych poświęceń osobistych, kiedy ich kraj jest zagrożony, czemu dali wyraz choćby podczas II wojny światowej. Uwielbiają też symbole: pomniki, flagi, hymny i uroczystości. Konsekwencją tego podejścia jest również morderczy rewizjonizm, który ujawnił się przy wietnamskiej traumie. Amerykanin uwielbia bohaterów i nie wybacza, gdy raz zawiedli jego zaufanie.
Zapity weteran Ira Hayes kilkanaście lat po II wojnie światowej wędrował po miasteczkach amerykańskiej prowincji i zawsze znajdowała się kolejka chętnych, by zaprosić go na drinka. Robili to nie dlatego, że Hayes był kiedyś dzielnym żołnierzem lub wspiął się na szczyty bohaterstwa, ale ponieważ współtworzył jeden z najważniejszych symboli tego bohaterstwa – najsłynniejszą fotografię II wojny światowej.
W lutym 1945 roku Amerykanie podjęli morderczą próbę zdobycia japońskiej wyspy Iwo Jima, zmienionej w prawdziwą twierdzę z setkami ukrytych korytarzy i pułapek. Zdobywszy szczyt wyspy, sześciu przypadkowych żołnierzy ustawiło tam amerykańską flagę, co miało głównie znaczenie propagandowe. Wykonana wówczas fotografia obiegła cały świat, stała się podstawą dla wznoszenia pomników, przyczyną odczytów, seminariów i parad patriotycznych, a także punktem wyjścia dla Jamesa Bradleya i Rona Powersa, autorów książki „Sztandar chwały”.
Powers i Bradley, który jest synem jednego z żołnierzy uwiecznionych na fotografii, przyjmują perspektywę szóstki amerykańskich chłopaków, cudownie i prawdziwie zwyczajnych, którzy odpowiedzieli na wezwanie Wuja Sama, wzięli udział w walce o Iwo Jimę i zostali uwiecznieni na historycznym zdjęciu. To ostatnie było właściwie dziełem przypadku. Trzech zginęło jeszcze podczas wojny.
Przyjęcie perspektywy amerykańskiego everymana zostaje w pierwszej części książki uzupełnione o dość drobiazgowo i przystępnie przedstawione warunki szkolenia marines, metody walki i sposoby kształtowania specyficznej, bardzo mocnej więzi między żołnierzami. Centralnym punktem książki pozostaje bitwa, a sam moment zatknięcia flagi ulega zmarginalizowaniu, bo przecież nie o to chodzi. Walka o Iwo Jimę należała do najkrwawszych epizodów II wojny, nawet jeśli zrozumiemy, że okrucieństwo Japończyków było czymś absolutnie wyjątkowym. Japończycy zgodnie ze zmodyfikowanym – czy raczej przekręconym — kodeksem bushido walczyli do ostatniego żołnierza; strzelano do amerykańskich sanitariuszy niosących pomoc rannym, a wzięci w niewolę marines byli torturowani i zabijani. Na Iwo Jimie zaciekłość jeszcze się wzmogła. Wyspa należała do tradycyjnego terytorium Japonii, administracyjnie podlegając Tokio. Gra więc toczyła się o honor.
Ponosząc ogromne straty, wyspę zdobyto i flaga została zatknięta, zaś na przypadkowych żołnierzy spadł grad zaszczytów. Na tych, którzy przeżyli, oczywiście. Rzetelna, chłodna narracja autorów koncentruje się na postawach ocalałej trójki wobec nieoczekiwanej popularności i zaszczytu. Jedyny, który ich szukał, doświadczył pasma niepowodzeń – w dzień parady na jego cześć zmarł Roosevelt, sponsorzy odczytów się wycofali i tak dalej, aż do zgorzkniałej starości w zapomnieniu. Drugi nie umiał poradzić sobie z koszmarem wojny i znalazł pocieszenie w alkoholu. Trzeci, ojciec autora, wygrzebał się jakoś, znajdując oparcie w rodzinie i konsekwentnie udając, że żadnego zdjęcia nie było.
Oczywiście zdjęcie tu nie ma nic do rzeczy. Żołnierze walczący na Pacyfiku doznawali podobnego wstrząsu co ich dzieci wysłane do Wietnamu. Fotografia służy Bradleyowi i Powersowi jako pretekst do opisania ludzkich losów i ukazania dwóch twarzy amerykańskiego patriotyzmu, unikając przy okazji patosu lub taniej kontestacji zwykle towarzyszących tej tematyce. To już całkiem sporo. Dla zainteresowanych historią II wojny lektura obowiązkowa.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze