"W żywe oczy", James Siegel
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temu„W żywe oczy” sprawia wrażenie książki napisanej bezpretensjonalnie, na pełnym luzie, aczkolwiek z zamysłem. Doświadczenie reklamowe Siegla odbija się też na języku, skrótowym aż do przesady i oszalałym w czytelności – autor dba nawet, żeby każde niemal zdanie znalazło się w osobnej linijce, w efekcie czego przez powieść pruje się jak przez pustą autostradę.
Wreszcie bohater, do którego niżej podpisany czuje niekłamaną sympatię. Przez okrągły rok miałem przyjemność, wespół z kolegą Urbaniukiem, pisać teksty publicystyczne do pewnej gazety poświęconej literaturze popularnej. Były to szkice historyczne o najróżniejszych sensacjach. Pisało się świetnie, aż pewnego dnia przyznaliśmy się, że wszystko tak naprawdę wymyśliliśmy: UFO, które przeleciało nad oblężonym Barem, wróżbitę, którego radził się Bierut, a nawet superżołnierzy produkowanych przez nazistów w malborskim zamku podczas II wojny światowej. Różnice między naszym duetem a Tomem Valle, bohaterem sympatycznej książki „W żywe oczy” Jamesa Siegla, są następujące: nigdy nie robiliśmy poważnych, współczesnych reportaży, nie gwiazdorzyliśmy na salonach, wreszcie, nie wylecieliśmy na zbity pysk, ponieważ nasz przełożony wiedział o wszystkim. Siedzę więc w cieple i spokoju, pisząc te słowa, a Tom Valle musiał aż przenieść się na drugi koniec kraju, żeby znaleźć pracę w zawodzie.
Wracając na ziemię – notka na okładce informuje mnie, że James Siegel na co dzień robi w reklamie, książki wciąż pisze dla rozrywki, choć zostały bestsellerami, a jedną nawet zekranizowano. Rzeczywiście,
Metoda Toma Valle’a była najprostsza pod słońcem – wpadał na sensacyjny temat, a potem wymyślał resztę. Żeby zmylić tropy i nie dać się złapać, wymyślał tandetne kamuflaże w rodzaju anagramów podsyłanych mu przez tajnych informatorów, spotkań w ciemności i specjalnych kodów. Sprawa niestety wreszcie się wydała, wyleciał z hukiem. Piszący dla prowincjonalnej gazety, oddany błahym tematom, pogrążony w niesławie i ścigany nawet przez własny cień, niespodziewanie odkrywa trop afery na miarę tych, które opisywał. Do tego prawdziwej.
Rzetelny dziennikarz śledczy podążyłby po nitce do kłębka, opublikował, a potem zgarnął Pulitzera. Nie Tom, czyli człowiek, przy którym „naciągacz” wydaje się komplementem. Drąży sprawę, ale ma świadomość, że nikt o zdrowych zmysłach nie uwierzy w ani jedno jego słowo. Do tego w sprawie pełno jest chwytów, które wykorzystywał wcześniej w swoich fikcyjnych reportażach, a absurd goni absurd: ludzie uznani za zmarłych chodzą po świecie jakby nigdy nic lub przynajmniej zmieniają kolor skóry, samochody i spluwy rozpływają się w powietrzu, a wszystko wydaje się mieć związek ze straszliwym wypadkiem sprzed pół wieku, kiedy to pęknięta tama zalała całe miasteczko. Jeśli dodamy do tego eksperymenty z bronią atomową w latach 50., wyjdzie konglomerat tak niezwykły, że sam Tom ma kłopoty z uwierzeniem we wszystko.
Jeśli wierzyć informacjom prasowym, James Siegel jest międzynarodową gwiazdą, tymczasem w Polsce słyszano co najwyżej o sprawie Jaysona Blaira, dziennikarza „The New York Times”, który również pisywał fikcyjne reportaże. Wydawnictwo Otwarte wydaje się wiązać z autorem duże nadzieje i nie widzę powodu, aby nie miały się spełnić. Siegel nie jest autorem wybitnym, niemniej doskonale czuje się w konwencji literatury kryminalno-sensacyjnej, wie też (co swoją drogą jest smutne), że dzisiaj książki raczej połyka się, niż smakuje. Stąd paczkowanie rozdziałów w małe porcje i konsekwentne unikanie figur stylistycznych bardziej skomplikowanych niż porównanie. Nadrabia się dynamiką, zderzeniem sytuacyjnym, dialogiem. Nie jest źle.
Istnieje ogromna grupa autorów, których fachowość wyraża się w opowiadaniu solidnych historii, sprawnie, z dystansem i humorem. Teraz do tego grona dołączył James Siegel.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze