"Trio z Belleville", reż. Sylvain Chomet
MICHAŁ GRZYBOWSKI • dawno temu"XXI wiek wiekiem animacji!" - takie propagandowe hasło chciałoby się po wyjściu z seansu "Tria z Belleville" wymalować kolorową farbą na murach. Ale jak tu nie wpadać w przesadę, skoro drugi rok z rzędu, jednymi z najlepszych i ciekawszych okazują się być właśnie filmy animowane?
"Spirited Away — w krainie Bogów" Hayao Miyazakiego zaskakiwał niekonwencjonalnymi i nieoczekiwanymi dla nieprzywykłego do japońskiej sztuki europejskiego i amerykańskiego widza rozwiązaniami, a to i tak nic przy tym, co pod tym względem przygotował dla świata Francuz Sylvain Chomet, który zadebiutował w 1998 roku krótkometrażowym filmem "La vieille dame et les pigeons".
Jeżeli ktoś z Was widział to wielokrotnie nominowane do różnych nagród dzieło, to już jakieś pojęcie o twórczości tego pana ma, a Chomet swoich upodobań nie zmienił. Dalej nad wyraz chętnie posługuje się stereotypami (Francuzi i ich żabie udka kontra instrumentalnie traktujący sport monstrualnie otyli Amerykanie) i czarnym humorem, a wszystko to w objęciach perfekcyjnej i bardzo szczegółowej animacji, nad którą tym razem pracowano dobre pięć lat. Nie zabrakło też niezwykłej i całkowicie umownej fabuły, która dla filmu znaczy w zasadzie tyle, co rama dla obrazu.
Na wstępie poznajemy kilkuletniego chłopca i jego babcię. Mały Champion wydaje się być dzieckiem samotnym i nieszczęśliwym. Na taki stan rzeczy żadna babcia oczywiście nie jest obojętna, a już na pewno nie Madame Souza, której z przed grubych okularów i nieodłącznego zestawu do szydełkowania nie jest w stanie nic umknąć. Kupuje wnukowi psa. Rozkoszny Bruno staje się towarzyszem zabaw Championa, ale jego marzenie pozostało niespełnione, co zmienia się w chwili, w której niewielki przedpokój zajmuje śliczny trójkołowy rower. Mijają lata, na pokazanie czego pomysłowy Chomet nie potrzebował żadnych podpisów. Bruno już dawno zapomniał jak to jest swobodnie przechodzić przez drzwi, a muskularny Champion codziennie pod batutą kochanej babci trenuje kolarstwo i to na tyle skutecznie, by móc wziąć udział w Tour de France. Podczas zawodów zostaje jednak porwany przez gangsterów i przewieziony za ocean. Babcia i Bruno nie zwlekają ani chwili i ruszają w pościg…
Są takie filmy, które wciągają widza w wyimaginowany świat i nie chcą puścić. Do takich klimatycznych dzieł zaliczam filmy Terry'ego Gilliama, Tima Burtona, wspomnianego już Miyazakiego, czy braci Quay. Od jakiegoś już czasu ich szeregi zasilia także Chomet ze swoją zarazem ciepłą, jak i przerażająco niepokojącą, miejscami surrealistyczną wizją, w której karykaturalne postacie przemierzają piękne, osadzone głęboko w latach pięćdziesiątych lokacje. Całości dopełnia świetna, uzasadniona obrazem, muzyka, inspirowana pewnie grupą Stomp, czy inną tego typu, gdzie za instrumenty służą nawet najdziwniejsze przedmioty użytku codziennego. W tym przypadku np. czajniki, odkurzacz oraz rowerowe szprychy. Partie perkusyjne zastępują pstryknięcia palcem uderzenia o podłogę i inne wymyślne sposoby, które połączone robią kolosalne wrażenie, tym większe, iż film jest zupełnie pozbawiony dialogów — uniwersalna animacja w czystej postaci.
W finale bohaterowie mijają dziwną machiną drogową tablicę informacyjną z napisem "BELLEVILLE, MERCI DE VOTRE VISITE", a ja już szukam okazji, by do tego dziwnego miasta wrócić.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze