„Paryż – Manhattan”, Sophie Lellouche
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuFilm trafia w oczekiwania tych, którzy pragną poprawić sobie nastrój, miło spędzić czas, wyjść z kina uśmiechniętym. To ładnie sfotografowana komedia romantyczna. Nie zachwyca, nie pozostaje w pamięci, ale skutecznie rozprasza jesienną chandrę.
Trzydziestokilkuletnia farmaceutka, Alice (Alice Taglioni) ma obsesję na punkcie Woody Allena. Filmy nowojorczyka to dla niej swoista Biblia, drogowskaz podpowiadający „jak żyć”. Centralny punkt jej mieszkania to z kolei gigantyczny plakat mistrza, z którym Alice prowadzi niekończące się rozmowy. Ale nie to najbardziej niepokoi jej najbliższych: atrakcyjna bohaterka nie ma stałego partnera. Rodzice i siostra wciąż podsuwają jej nowych kandydatów, ale żaden nie może się równać z legendarnym reżyserem. Na kolejnym przyjęciu niezmordowany tata Izaak przedstawia Alice rozwiedzionego przystojniaka, Pierre’a i zdroworozsądkowego montera systemów alarmowych, Victora (popularny piosenkarz, Patrick Bruel). Z pierwszym z nich nasza bohaterka nawiązuje romans. Ale dziwnym trafem w jej życiu wciąż pojawiać się będzie także i ten drugi.
Film debiutującej na dużym ekranie Lellouche to przede wszystkim hołd (by nie powiedzieć laurka) dla Allena. Sam reżyser pojawia się jedynie na chwilę, ale wciąż słyszymy fragmenty dialogów z jego najsłynniejszych filmów. To właśnie one są podstawą sprytnego montażu, dzięki któremu Alice dyskutuje z plakatem (niczym sam Allen zagadujący Bogarta w Zagraj to jeszcze raz, Sam). Podobnych nawiązań jest więcej, choćby śledztwo mające wykryć niewierność szwagra bohaterki: tu z kolei kłania się Tajemnica morderstwa na Manhattanie itd. Ale Lellouche na Allenie nie poprzestaje: Paryż-Manhattan równie mocno chce być kolejną Amelią. A więc seansem nieuchwytnej, podnoszącej na duchu słodyczy. Reżyserka sprawnie imituje obie konwencje, ale łączenie ich wywołuje pewien dysonans. Lekkość francuskiego kina nijak nie ma się do zgryźliwej Allenowskiej ironii. Ponadto seans Paryża – Manhattanu jest owszem: przyjemny i na swój sposób urokliwy. Tyle, że każe nam nieustannie pamiętać o mistrzowskim poziomie Allena i Jeuneta. Poziomie, do którego reżyserka nawet się nie zbliża. Alice Taglioni nie ma zjawiskowego wdzięku Audrey Tautou, samej Lellouche brakuje z kolei ciętego, allenowskiego języka. Stąd „ciepłe” fragmenty wydają się przesłodzone, chwilami nawet nienaturalne. Sekwencje humorystyczne z kolei nie dość zabawne. A na wywołujące ból brzucha salwy oczyszczającego śmiechu a’la Allen w ogóle nie ma tu co liczyć.
Co nie znaczy, że film źle się ogląda. Przeciwnie: Lellouche nie wytrzymuje konfrontacji z nieustannie cytowanymi mistrzami. Ale trafia w oczekiwania tych, którzy pragną poprawić sobie nastrój, miło spędzić czas, wyjść z kina uśmiechniętym. To ładnie sfotografowana komedia romantyczna, która nie obraża niczyjej inteligencji. Nie zachwyca, nie pozostaje w pamięci, ale skutecznie rozprasza jesienną chandrę. Klasyczne „można, ale nie trzeba”? Owszem. Ale z naciskiem na „można”.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze