"Revolver", reż. Guy Ritchie
DOROTA SMELA • dawno temuStruktura narracji Revolvera jest karkołomną próbą naśladowania logiki tej skomplikowanej gry, ze wszystkimi jej najwymyślniejszymi gambitami, przez co bardziej od gangsterskiej hucpy Przekrętu przypomina Trona Stevena Lisbergera, kultowy film o programiście uwięzionym w grze komputerowej. Efekt? Może go docenić chyba jedynie Anatolij Karpow, skoro nawet Brytyjczycy bezskutecznie wysyłają zgłoszenia do prasy, bezustannie rozpisującej konkursy na odczytanie sensu nowego obrazu ich wybitnego reżysera.
“Gra, której reguł nie pojmiesz”, hasło reklamujące nowy film Guya Ritchiego, można by z powodzeniem zastąpić tym z filmu Zawód: szpieg Tony’ego Scotta – “Nieważne, jak prowadzisz grę. Ważne, jak ona prowadzi ciebie”. Bo faktycznie brytyjski reżyser usiłuje przekonać widza, że w dzisiejszym świecie, zwłaszcza tym z pogranicza wielkich pieniędzy i zorganizowanej przestępczości, możemy zapomnieć o prostolinijnym podejściu do najbardziej nawet błahych spraw. Wszystko jest próbą sił pomiędzy stronami, które prowadzą ze sobą rozgrywki już nawet nie po to, by odnieść w nich zwycięstwo, ale dla samej przyjemności nadawania życiu posmaku przewrotności, nieustannego dostarczania sobie adrenaliny.
Oglądając Revolver – produkt trzyletniej wytężonej pracy (dla porównania, scenariusz genialnego Przekrętu powstał w zaledwie kwartał) – ma się wrażenie, że Ritchie albo wpadł w jakiś niebezpieczny nałóg, albo jego szacowna małżonka, Madonna, ma zły wpływ na jego potencjał intelektualny. Film jest feerią barwnych migawek, w których modnie ubrani gangsterzy wchodzą lub wychodzą z pokoi hotelowych, zostawiając po sobie krwawe plamy na dywanach. Reszta to schizofreniczna wycieczka po banałach w rodzaju “Największy wróg czai się ukryty za twoim własnym cierpieniem”, od których dosłownie kleją się usta poszczególnych postaci. Z Revolvera dowiadujemy się jedynie, co reżyser robił przez ostatnie lata. Otóż podczas gdy fani niecierpliwie czekali na kolejny popis jego filmowej erudycji, ten grał sobie w szachy, którym teraz oddaje niemal bałwochwalczy hołd.
Struktura narracji Revolvera jest karkołomną próbą naśladowania logiki tej skomplikowanej gry, ze wszystkimi jej najwymyślniejszymi gambitami, przez co bardziej od gangsterskiej hucpy Przekrętu przypomina Trona Stevena Lisbergera, kultowy film o programiście uwięzionym w grze komputerowej. Efekt? Może go docenić chyba jedynie Anatolij Karpow, skoro nawet Brytyjczycy bezskutecznie wysyłają zgłoszenia do prasy, bezustannie rozpisującej konkursy na odczytanie sensu nowego obrazu ich wybitnego reżysera. Drogi wyjścia z narracyjnej matni nie pomaga znaleźć również lektura wywiadów z reżyserem. “To film o ostatecznym uwolnieniu się, o tych wszystkich nieprawdopodobnych środkach, jakie bohater musi przedsięwziąć, by wyzwolić się z własnego więzienia” – tłumaczy Ritchie. Przy czym słówko “nieprawdopodobne” zdaje się tu w sposób niezamierzony trafnym i krytycznym komentarzem do kwiecistego stylu Revolvera. Jason Statham do spółki z Rayem Liottą co rusz serwują nam tu pseudohamletowskie monologi, które kończą się refrenem “Ja jestem tobą, ale ty nie jesteś mną” (a może odwrotnie?).
Chorobliwie symultaniczny montaż, który każe nam być w pięciu miejscach naraz, uniwersalizm przestrzeni filmowej, która mogłaby być równie dobrze obrazem naszych czasów, co późnych lat 50., bohaterowie, którzy mają poważne problemy z własną tożsamością – wszystkie te mocno przedobrzone zabiegi przyprawiają o zawrót głowy. A może wystarczyłoby tylko co nieco przemontować, jak często czyni ze swoimi filmami Wong Kar-wai? Z pewnością materiału wystarczyłoby na co najmniej trzy filmy, więc to wielka, naprawdę wielka szkoda, że zamiast opowieści skrzącej się od inteligentnych, ale nie przekombinowanych zwrotów akcji, otrzymaliśmy od Ritchiego taką sofistyczną łamigłówkę.
Revolver należy natomiast pochwalić za brawurowe zdjęcia i błyskotliwe kwestie dialogowe, z których wiele mogłoby być wspaniałymi aforyzmami, ale w takim nagromadzeniu przypominają bełkot kloszarda. Najnowsze dzieło męża Madonny zasługuje na miano rozczarowania roku i można być pewnym, że posypią się Złote Maliny. Jednak z szacunku do Brytyjczyka i przekonania (naiwnego?), że coś jednak w Revolverze siedzi, daję 2 gwiazdki, oczekując, że kiedyś jeszcze obejrzę go w innej, doskonalszej wersji.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze