"Kontrolerzy", reż. Nemrod Antal
WOJCIECH ZEMBATY • dawno temuDynamiczna, przebojowa komedia Nemroda Antala zdobyła szereg nagród i wyróżnień na międzynarodowych festiwalach, m.in. nagrodę publiczności na tegorocznym festiwalu warszawskim. Film utrzymany jest w konwencji teledysku. W rytmie mrocznej muzyki elektro grupy NEO podrygują kontrolerzy budapeszteńskiego metra oraz jego mniej lub bardziej ekscentryczni pasażerowie.
Dynamiczna, przebojowa komedia Nemroda Antala zdobyła szereg nagród i wyróżnień na międzynarodowych festiwalach, m.in. nagrodę publiczności na tegorocznym festiwalu warszawskim. Film utrzymany jest w konwencji teledysku. W rytmie mrocznej muzyki elektro grupy NEO podrygują kontrolerzy budapeszteńskiego metra oraz jego mniej lub bardziej ekscentryczni pasażerowie. Praca kontrolerów wypełniona jest bójkami, pościgami i użeraniem się z psycholami wszelkiej maści. To jazda bez trzymanki, bliska zabawie na rollercoasterze czy sportom ekstremalnym. Ot, zagospodarowanie anonimowej miejskiej przestrzeni, totalna anarchia, erupcja radosnego chaosu.
Fabuła przywodzi na myśl jedno z mniej znanych opowiadań Julio Cortazara pt. Do zarządu metra. Dla większości pasażerów metro to zło konieczne, dla pracowników — niewdzięczna harówa, rodzaj przymusowego zesłania. Są jednak ludzie, którzy z własnego wyboru zeszli pod ziemię, ukrywając się przed życiem. Należą do nich Bulcsu, szef jednej z brygad kontrolerskich, jak również niejaki Niedźwiedź, eteryczne dziewczątko, podszywające się pod pluszowego misia. Reżyser próbuje, jak można mniemać, uczynić z metra rodzaj metafory. Niestety, nie bardzo wiadomo, czego. Bezsensownych McPrac w stylu generacji X? Postawy eskapistycznej? Okrutnego świata?
Pierwsza połowa filmu jest po prostu brawurowym wideoklipem, znakomicie nakręconym przez Gyula Padosa, który potrafił oddać paranoiczny klimat metra. Druga zaczyna być wideoklipem męczącym. Umowność zostaje zastąpiona pretensjonalnością, wisielczy humor rozwiewa się niczym dym konopny, a całość zamienia się w ciężki i niejasny majak. W metrze odbywa się bal przebierańców, Bulcsu ściga swojego sobowtóra, cały czas ktoś go bije, nie wiadomo po co i za co… Tym samym film, który początkowo zapowiadał się na ożywczą, środkowoeuropejską komedię pokroju Samotnych, przeradza się w coś w stylu późnego Lyncha, tyle że mało strasznego. Byłoby lepiej, gdyby reżyser odczekał trochę i zadbał o wykończenie scenariusza.
Mimo to i tak jest nieźle. Tempo filmu i częstotliwość gagów są imponujące. Jeżeli idzie o wyeksploatowanie komicznego potencjału pracy kanara, film nie pozostawia żadnego pola do popisu przyszłym naśladowcom. Uwagę zwraca też znakomity dobór aktorów — brać kontrolerska jest prawdziwie twarzowa, oryginał na oryginale. Scenki rodzajowe i dialogi o niczym nawiązują do najlepszych wzorców Pulp Fiction i Przekrętu. Reżyser otwarcie parodiuje Quentina Tarantino w scenie „stylowego” przemarszu czwórki kanarów przez peron, pijąc do czołówki Wściekłych Psów, a także Dzikiej Bandy Peckinpaha. Kontrolerzy wprost toną w cytatach i nawiązaniach, niczym frytki w ketchupie. Na szczęście potrawa nie staje się przez to niejadalna. To całkiem pożywny fast food.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze