„W imię…” Małgorzata Szumowska
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuChyra zachwyca, hipnotyzuje. Świetni są też Kościukiewicz, Ostaszewska, Simlat, Schuchardt. „W imię…” to najlepszy obraz Szumowskiej. Ale też przykład zmarnowanego potencjału. Niewiele zabrakło, by autorka zdała test artystycznej dojrzałości, wytrąciła swoim przeciwnikom wszystkie argumenty. A tak złośliwi znów zarzucą jej przede wszystkim mistrzostwo autopromocji.
Szumowska dawno już dorobiła się etykiety naszej naczelnej skandalistki. Wydawało się, że „W imię…” jedynie utrwali ten wizerunek. Kontrowersyjny, ponownie zaczerpnięty z reportażu prasowego temat, w dodatku Kościół, homoseksualizm. Skandal pewnie będzie i tak (pierwsza jego fala przetoczyła się na długo przed premierą), ale przyznaję: tym razem nie chodziło jedynie o epatowanie.
Ksiądz Adam (Andrzej Chyra) jest proboszczem w małej wsi „gdzieś na końcu świata” (pierwotnie film miał być zatytułowany „Nowhere”). Duchowny doskonale dogaduje się z lokalną społecznością. Tworzy koło opieki dla trudnej młodzieży, organizuje zawody sportowe, porywa parafian swoją charyzmą w trakcie kazań. Z czasem orientujemy się, że płaci za to wysoką cenę. Cierpi z powodu samotności. Nie umie zwalczyć potrzeby fizycznego kontaktu, pragnienia bliskości, namiętności. Co gorsza Adam nie może liczyć na cichy romans, który zaakceptują życzliwi mu parafianie: jest homoseksualistą. Bez trudu odrzuca zaloty lokalnej piękności, Ewy (Maja Ostaszewska). Żywsze uczucia budzi w nim miejscowy fajtłapa o złotym sercu, Szczepan „Dynia” Gruszyński (Mateusz Kościukiewicz).
Przyznam się od razu: nigdy nie byłem fanem Szumowskiej. Drażniła mnie jej skłonność ku wspomnianemu epatowaniu, szokowaniu, grze emocjonalnym szantażem. Tymczasem pierwsza połowa „W imię…” jest naprawdę świetna. I zaskakująca, bo subtelna, stonowana, delikatna. Szumowska doskonale buduje napięcie. Zaczyna od precyzyjnego zarysowania tła. Dostajemy jeden z lepszych w naszym kinie ostatnich lat obrazów tzw. zapadłej prowincji. Wiarygodny (wielu mieszkańców wsi grają miejscowi naturszczycy) i obiektywny. Z jednej strony idylla: przepiękna przyroda, cisza, spokój (doskonale podkreślają to wyestetyzowane zdjęcia Michała Englerta), z drugiej bieda, brak edukacji, ciemnota. Widać to już w otwierającej film scenie prześladowania wiejskiego głupka, dalej akcentują to kontrasty, choćby zwracające uwagę gadżety przybyłego z Warszawy Adama (markowe ciuchy, laptop, ipod). Ale obraz pozostaje zrównoważony: wsi Szumowskiej równie daleko do piekła patologii, jak i do prowincjonalnego raju. Podobnie jest z uczuciem łączącym księdza i Szczepana. Reżyserka szerokim łukiem omija temat pedofilii (ten problem Adama nie dotyczy), wyraźnie bardziej interesuje ją opowiedzenie wzruszającej historii miłosnej. Także tu Szumowska doskonale prowadzi narrację, dba o wspomniane budowanie napięcia: więź pomiędzy mężczyznami dojrzewa powoli, wynika z przypadkowych spotkań, urzekających detali. Do pewnego momentu obserwujemy wiarygodną sytuację, autorka opowiada nam ją obrazem, nie nadużywa słów. Gdyby Szumowska utrzymała to niespieszne tempo do samego końca…
Ale niestety: gdzieś w połowie autorka „Sponsoringu” dociska gaz do dechy. Kulminacyjna scena pijanej spowiedzi razi egzaltacją, budzi niezamierzony śmiech. Pojawia się nachalna symbolika (Adam odrzuca Ewę, scena nauki pływania to swoisty chrzest i wyobrażenie Piety jednocześnie). Film gubi rytm, zatraca znakomitą, subtelną perspektywę obserwacji. I oczywiście: popada w publicystykę. Najgorsze, że brakuje w tej drugiej połowie przestrzeni dla widza. Sztucznie podkręcony scenariusz narzuca konkretną interpretację zdarzeń, podsuwa gotowe wnioski: to już wyraźnie „historia z tezą”. Wszystko staje się dosłowne, kolejne ujęcia coraz częściej irytują banałem, bywają zwyczajnie kiczowate. I nie chodzi tu nawet o skandal, zachodnia prasa podkreślała subtelność (a nawet nadmierną zachowawczość właściwą produkcjom sprzed 20 lat, takim jak „Ksiądz” Birda) ujęcia tematu. Szumowska zwyczajnie się gubi. Jej narracja staje się chaotyczna, chwilami niewiarygodna, czuć niezdecydowanie reżyserki. Jakby autorka bała się, że subtelny (i znakomity!) ton pierwszej połowy okaże się niewystarczający.
A szkoda. Bo mamy tu też kapitalne aktorstwo. Chyra zachwyca, hipnotyzuje, udaje mu się nawet obronić niektóre z przesadnie egzaltowanych scen. Nie jest to też koncert jednego aktora: świetni są też Kościukiewicz, Ostaszewska, Simlat, Schuchardt. „W imię…” to i tak (w moim odczuciu) najlepszy obraz Szumowskiej. Ale też przykład zmarnowanego potencjału. Niewiele zabrakło, by autorka zdała test artystycznej dojrzałości, wytrąciła swoim przeciwnikom wszystkie argumenty. A tak złośliwi znów zarzucą jej przede wszystkim mistrzostwo autopromocji. Nie bez powodu, widać to dobrze choćby na przykładzie werdyktu zakończonego kilka dni temu festiwalu w Gdyni. Nagroda dla Chyry oczywiście tak, ale Srebrne Lwy i nagroda za reżyserię? W kontekście pominiętych m.in. „Imagine” i „Drogówki” to naprawdę gruba przesada.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze