„Jack Strong”, Władysław Pasikowski
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuWydawało się, że Pasikowski zaserwuje nam kino w stylu „Pokłosia”. Ważne, ale nieco pretensjonalne, pełne histerycznych dialogów, karmiące się około ekranowym skandalem. Nic bardziej mylnego: reżyser dystansuje się od dyżurnego sporu pt. „Kukliński: bohater, czy zdrajca?”. Wyraźnie opowiada się po stronie pierwszej ewentualności, ale nie prowokuje do dyskusji, nie rozdrapuje narodowych traum itd. Historię słynnego pułkownika opowiada przez pryzmat tzw. kina gatunkowego.
Pozytywne zaskoczenie. Bo wydawało się, że Pasikowski zaserwuje nam kino w stylu „Pokłosia”. Ważne, ale nieco pretensjonalne, pełne histerycznych dialogów, karmiące się około ekranowym skandalem. Nic bardziej mylnego: reżyser dystansuje się od dyżurnego sporu pt. „Kukliński: bohater, czy zdrajca?”. Wyraźnie opowiada się po stronie pierwszej ewentualności, ale nie prowokuje do dyskusji, nie rozdrapuje narodowych traum itd. Historię słynnego pułkownika opowiada przez pryzmat tzw. kina gatunkowego.
I tak „Jack Strong” w ujęciu Pasikowskiego okazuje się klasycznym thrillerem szpiegowskim. Otwarcie czerpiącym z klasyki gatunku (od Hitchcocka po Le Carre), doprawionym nutą sensacji, sprawnie opowiedzianym i naprawdę trzymającym w napięciu. W dodatku udało się Pasikowskiemu przenieść ów hollywoodzki format na rodzimy grunt. To chyba największa zaleta „Jacka”: z jednej strony bajka a la James Bond; z drugiej zgrzebne, opresyjne realia PRL-u. O dziwo klei się to ze sobą naprawdę znakomicie. Maskuje budżetowe braki (nie ma tu miejsca na eksplozje, walące się budynki itd.), prowokuje do rozwiązań humorystycznych (fenomenalna scena pościgu), do tego pozwala Pasikowskiemu eksponować jego niewątpliwą sprawność warsztatową. Najważniejsza jest tu narracja, umiejętne budowanie napięcia, mylenie tropów, zaciskanie pętli wokół bohatera: wszystko to sprawia, że „Jacka” ogląda się z autentyczną przyjemnością.
Oczywiście można narzekać. Pasikowski słynie z drewnianych dialogów. W początkach kariery sięgały one campowego absurdu, mówiła nimi ulica (wszelkiej maści „Nie mów mi nic o zabijaniu, bo coś o tym wiem”), ale skutecznie psuły jego późniejsze filmy (z „Pokłosiem” włącznie). W „Jacku” pojawia się ten problem, ale dotyczy głównie (zarysowującego historyczne realia) początku, dalej jest tylko lepiej. Podobnie jest z pozostałymi grzechami autora „Psów”. Nie ma tu oczywiście ciekawych postaci kobiecych, ale nie ma też na szczęście demonicznych heroin a la Pasikowski („bo to zła kobieta była”). Zamiłowanie reżysera do eksponowania tradycyjnych wartości (honor, przyjaźń, lojalność) tym razem pasuje do poruszanego tematu. Pojawiają się oczywiście „Pasikowskie” uproszczenia, ale skutecznie maskują je doskonali aktorzy (Baka, Zamachowski, Czop, ale też „zagraniczni” Wilson, Bilov, Maslennikov). A Dorociński w roli Kuklińskiego jest naprawdę świetny. Gra oszczędnie, prowadzi nas przez kolejne etapy historii (od zniechęcenia systemem, poprzez chłopięcą ekscytacją zabawą w szpiega, po paranoiczny lęk, kiedy zaczyna się polowanie na autora przecieków). Budzi sympatię, uwiarygodnia postać pokazując jej samotność (o współpracy z CIA nie wiedzieli nawet żona i synowie) i wyobcowanie.
Tak więc narzekać można, ale nie sposób Pasikowskiemu nie pogratulować. Nakręcił najlepszy film od czasu wspomnianych „Psów”. Czepiać się go mogą historycy i obrońcy narodowego sumienia, ale zakładam, że polubią go widzowie. Bo Pasikowski znów wypełnia lukę na polskim rynku, znów dostarcza (z czym nadwiślańscy twórcy konsekwentnie radzą sobie słabo) sprawnego kina gatunkowego. Mimo mniejszych nakładów nie odstaje od zachodnich standardów. Dwugodzinny thriller sensacyjny polskiej produkcji, który (pomimo że finał historii Kuklińskiego przecież znamy) do końca trzyma w napięciu, ani przez chwilę nie nudzi… to zdarza się w naszym kinie naprawdę rzadko.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze