„Dobry, zły i zakręcony”, Ji-woon Kim
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuNajbardziej ekscentryczna premiera bieżącego sezonu. I najdroższa produkcja w dziejach południowokoreańskiej kinematografii. Orientalny western, pastisz, szalony mariaż filmowych gatunków, postmodernistyczna zabawa kinem a la Tarantino. Dynamiczne zdjęcia, agresywny montaż, eksplozje, niekończące się popisy kaskaderskie robią wrażenie zwariowanego kalejdoskopu. Muzyka to brawurowe połączenie klasycznych azjatyckich motywów z pełną dźwiękowego przepychu estetyką partytur Ennio Morricone. Efekt jest szalony, przedziwny i przez to zaskakujący.
Prawdopodobnie najbardziej ekscentryczna premiera bieżącego sezonu. I jednocześnie najdroższa produkcja w dziejach południowokoreańskiej kinematografii.
Mandżuria, lata 30. XX w. Drobny rzezimieszek Yoon Tae-goo (Zakręcony) przypadkowo kradnie mapę, na której zaznaczono miejsce ukrycia legendarnego skarbu z dynastii Qing.
Zakręcony postanawia odnaleźć mityczne bogactwa i przejść na emeryturę. Nie wie jeszcze, że jego tropem podąża już bezwzględny przywódca gangu, brutalny Park Chang-yi (Zły). Ale na tym nie koniec. Złego ściga honorowy łowca nagród Park Do-won (Dobry). Liczba ogarniętych obsesją zdobycia mapy nie ogranicza się oczywiście do tytułowych trzech awanturników. W pogoń za nimi ruszają także wielonarodowościowa banda pod przywództwem nierozgarniętego Chińczyka Czang Ji, oddziały japońskiej armii, a nawet bojówka koreańskiej organizacji niepodległościowej.
Sam reżyser (znany m.in. z Opowieści o dwóch siostrach) nazywa swoje dzieło "orientalnym westernem". I nie sposób się z nim nie zgodzić.
Najczęściej cytowany jest tutaj oczywiście legendarny film Sergio Leone (Dobry, zły i brzydki). Tyle że łatwo napisać "spaghetti western po azjatycku", a znacznie trudniej oddać w kilku słowach wrażenie, jakie wywiera Dobry, zły i zakręcony. Rewolwerowców grają tu gwiazdy koreańskiego kina (wyobrażacie sobie skośnookiego Clinta Eastwooda?), realia Dzikiego Zachodu odtwarzają bezkresne stepy Niziny Mandżurskiej, nawet muzyka to naprawdę brawurowe połączenie klasycznych azjatyckich motywów z pełną dźwiękowego przepychu estetyką partytur Ennio Morricone. Efekt jest szalony, przedziwny i przez to naprawdę zaskakujący.
W dodatku twórcy nie poprzestają na westernie. Równie często cytują, tak rzadko goszczące dziś na dużym ekranie, klasyczne kino przygodowe.
Takie spod znaku Indiany Jonesa, The Goonies czy Wielkiej draki w chińskiej dzielnicy. Do tego dochodzi, zawsze co najmniej ekscentryczne dla europejskiego widza, azjatyckie poczucie humoru (w stylu np. autorskich komedii Jackiego Chana). Gdyby Ji-woon Kim serwował to wszystko "na serio", film byłby prawdopodobnie nie do zniesienia. Ale Dobry, zły i zakręcony to przede wszystkim pastisz, szalony mariaż filmowych gatunków, postmodernistyczna zabawa kinem a la Tarantino.
I chociaż pozbawiony sensu i konsekwencji scenariusz bardziej niż dzieła Tarantino przypomina np. Adrenalinę, jest tutaj to, czego w Adrenalinie zabrakło. A mianowicie bezczelny urok, niezwykły wdzięk i niesamowita wprost energia. W dodatku całość jest bardzo profesjonalnie zrealizowana. Dynamiczne zdjęcia, agresywny montaż, eksplozje, niekończące się popisy kaskaderskie — to wszystko dopełnia wrażenia zwariowanego kalejdoskopu.
I wszystko byłoby świetnie, gdyby twórcy umieli wyważyć proporcje. Niestety trwający ponad dwie godziny film w połowie nieubłaganie siada. Mechanicznie powtarzane pomysły tracą świeżość, a nieustająca seria bijatyk, strzelanin i pogoni z czasem staje się nieprzejrzysta i nużąca. I nie jest to drobna wada: pierwszą połowę oglądałem z rosnącym zachwytem, na drugiej naprawdę z trudem wysiedziałem. A szkoda. Bo w żaden sposób nie można Ji-woon Kimowi i jego ekipie odmówić odwagi, brawury, a także umiejętności kręcenia filmów. Gdyby tylko skończyli po np. 80 minutach… A że nie skończyli, ich fantastycznie zapowiadający się obraz jest koniec końców tylko tzw. filmem straconej szansy.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze