„Magic Mike”, Steven Soderbergh
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuOpowieść o męskich striptizerach ma swój wdzięk i szturmem zdobywa amerykańskie kina (najlepszy weekend otwarcia w całej karierze reżysera). Prawdziwą gwiazdą jest, mogący już dziś liczyć na nominację do Oscara za rolę drugoplanową, Matthew McConaughey. Komedię ogląda się dobrze. Film wydaje się murowanym hitem tego lata.
Kilka lat temu Soderbergh ogłosił, że rzuca kino. Zamierzał poświęcić się malarstwu. Co ciekawe: od czasu owej deklaracji reżyser dosłownie zasypuje nas nowymi filmami. Przekora, czy cyniczna chęć dorobienie do emerytury? Faktem jest, że komercyjne produkcje dawnego mistrza nie miały już ostatnio dawnej werwy (Ścigana), te ambitniejsze bywały zwyczajnie nudne (Contagion – Epidemia strachu, obie części Che). Magic Mike (przynajmniej po części) przywraca wiarę w Soderbergha. Bo chociaż do poziomu Traffic, Erin Brockovich, czy nawet Ocean’s Eleven jest tu bardzo daleko, opowieść o męskich striptizerach ma swój wdzięk i, co nie bez znaczenia, szturmem zdobywa amerykańskie kina (najlepszy weekend otwarcia w całej karierze reżysera).
Inspiracją do powstania filmu były osobiste doświadczenia grającego tu główną rolę Channinga Tatuma. Mike to człowiek ambitny i przedsiębiorczy: pracuje na budowie, tuninguje samochody, planuje produkować designerskie meble, ale póki co największe zyski przynosi mu praca w klubie Xquisite. Tam nocami przeistacza się w Magic Mike’a: lidera zespołu tancerzy erotycznych. Panowie z Xquisite nie ograniczają się tylko do zrzucania ciuchów. Ich występy to pełne humoru, dynamiki i skomplikowanych układów choreograficznych prawdziwe show. Show, które obserwować będziemy niejako od kuchni, oczami nowicjusza, wprowadzanego w arkana zawodu 18. letniego Adama (Pettyfer).
Soderbergh to mistrz formy, od dawna chętnie bawiący się w kino gatunków. Tym razem podejmuje typowo amerykański styl prezentujący dane środowisko na szerokim (obyczajowym, środowiskowym, a nawet modowym) tle. Najczęściej ten rodzaj narracji towarzyszy opowieściom gangsterskim, ale nie tylko: dość wspomnieć pokrewne Magic Mike’owi Boogie Nights. Jest więc barwnie, wielowątkowo, od początku uwagę przykuwa też mistrzowska realizacja: występy tancerzy są rzeczywiście efektowne, naładowane energią, do tego pomysłowo sfotografowane. Soderbergh pokazuje środowisko striptizerów z ciekawej perspektywy: panowie zarabiają nad wyraz przyzwoicie, ale nie ma tu świata tonącego w bogactwie. Klub mieści się w nieokreślonej szarej strefie, jest czymś pomiędzy rewią, a z lekka szemraną mordownią, tyle, że dla pań. Marzenie o lepszym życiu symbolizuje powracająca perspektywa przeprowadzki do mekki striptizerów, Miami. Póki co przystojni tancerze dorabiają m.in. rozprowadzając narkotyki, ciekawie pokazane są powiązania ze światem przestępczym itd. Soderbergh nie trzyma się kluczowo jednej konwencji. Reklamowany jako komedia film bywa refleksyjny, chwilami nawet smutny. Komizm jest za to nienachlany: autor Traffic nie buduje gagów, w dialogach stawia na realizm, humor buduje wokół wrażeń Tatuma (jak wspomina sam aktor: im bardziej facet stara się wyglądać sexy, tym bardziej obciachowo to wypada, jedynym ratunkiem jest obrócenie tego w satyrę. Striptizerzy to najwięksi kawalarze jakich poznałem. A kobiety to uwielbiają – wrzeszczą, śmieją się i pakują banknoty w twoją bieliznę). I rzeczywiście: występy w Magic Mike’u przypominają parodie koncertów gwiazd rocka. W dodatku całość jest dobrze zagrana. To bodaj pierwsza udana rola etatowego mięśniaka-tancerza Hollywood, Tatuma (Step up, I, że cię nie opuszczę). Ale prawdziwą gwiazdą jest, mogący już dziś liczyć na nominację do Oscara za rolę drugoplanową, Matthew McConaughey jako demoniczny (i komiczny jednocześnie) Dallas, szef klubu Xquisite.
A jednak: starzejący się Soderbergh nie uniknął podstawowych błędów. Pierwsza połowa olśniewa kolorytem i dynamiką, druga uderza w aspekty etyczne, moralne i tu Magic Mike okazuje się często zwyczajnie banalny. Konflikt prostego i łatwego życia z tym, które wymaga większych starań (a więc tzw. uczciwym), dramat starzejących się tancerzy – to wszystko wypada schematycznie, papierowo, razi typowo amerykańską dydaktyką. Podobnie wątek miłosny: Mike durzy się w siostrze Adama, ta z kolei chce sprowadzić go na „dobrą drogę” – głębsza refleksja Magic Mike’a często rozczarowuje.
Ale i tak ogląda się to dobrze. Przyznam, że mnie z czasem nieco znudziły już kolejne występy prężących torsy i pośladki przedstawicieli najmłodszego pokolenia hollywoodzkich ciach. Ale też nie mam żadnych wątpliwości: ten problem nie będzie dotyczył licznie szturmujących (póki co amerykańskie) seanse Magic Mike’a pań. Także dlatego nowy Soderbergh wydaje się murowanym hitem tego lata. I dobrze. Bo pomimo drobnych wad przyznaję: oby tylko takie hity lata przyszło nam w przyszłości oglądać.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze