„Śniadanie do łóżka”, Krzysztof Lang
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuKomedia romantyczna z kuchnią w tle. Reżyser próbuje być świeży i współczesny. Serwuje nam m.in. gejowską imprezę, występy drag queen, zabawne epizody z udziałem Adama Gesslera i Miśka Koterskiego. Ale tak naprawdę dostajemy to samo co zawsze. Fabuła oparta jest na (idiotycznej i kompletnie niewiarygodnej) komedii pomyłek, obśmiewa się stereotypy. Całość jest owszem, estetyczna, ale nudna.
Komedia romantyczna z kuchnią w tle. Nie całkiem już młody, ale utalentowany kucharz Piotr (Karolak) przeżywa tzw. sądny dzień. Traci pracę, narzeczona Ewa (Kuna) wpierw zdradza go z nieznajomym Francuzem, później odchodzi wybierając wszystkie pieniądze z ich wspólnego konta. Pojawiają się wierzyciele. Ale, że nie ma tego złego… wskutek szalonego zbiegu okoliczności Piotr trafia na rozkładówkę poczytnego magazynu i z dnia na dzień staje się celebrytą. Sesja przynosi mu sławę i miłość. Piotr zakochuje się bez pamięci (chociaż początkowo i bez wzajemności) w ponętnej stylistce Marcie (Socha). Na drodze do ich wspólnego szczęścia stać będą zazdrosny syn Marty i jej szefowa, którą okazuje się być wspomniana już Ewa, do niedawna narzeczona Piotra. Jest jeszcze Konrad (Adamczyk): najbliższy kumpel, który ma całą masę pomysłów, jak uzdrowić życie uczuciowe pechowego geniusza patelni.
Lang jest sprytnie promowany. Od czasu Miłości na wybiegu kreuje się go na tego, który uzdrawia polską komedię romantyczną. Nic bardziej mylnego. Owszem, reżyser próbuje być świeży i współczesny. W Śniadaniu do łóżka serwuje nam m.in. gejowską imprezę, występy drag queen, zabawne epizody z udziałem Adama Gesslera i Miśka Koterskiego. Ale tak naprawdę dostajemy to samo co zawsze. W dodatku Lang popełnia bezczelny autoplagiat. Dorzuca modny i fotogeniczny temat gotowania, poza nim scenariusz Śniadania… to właściwie kopia Miłości na wybiegu. Znów obracamy się w świecie kolorowej prasy, czarnym charakterem ponownie jest zołzowata eks głównego bohatera i jednocześnie szefowa jego nowej wybranki. Dalej Lang posługuje się gotowym schematem stworzonym przez niesławnych poprzedników (z duetem Łepkowska-Grochola na czele). A więc fabuła oparta jest na (idiotycznej i kompletnie niewiarygodnej) komedii pomyłek, obśmiewa się stereotypy (pozujący na macho pantoflarz; będący powiernikiem stylistek-wizażystek gej itd.) Całość można by uznać za promocję (jak wiadomo trafiającego w masowe gusta) pseudo-zamożnego lifestyle'u, gdzie jada się sushi, a meble kupuje w IKEI. Tyle, że z zaskakująco wielu kadrów wyziera tu tzw. polska bida, a to za sprawą niesamowicie natrętnego product placement. Śniadanie do łóżka najeżone jest przerywnikami bliskimi estetyce telewizyjnych reklam. Noże, patelnie, miksery bywają nieomal samodzielnymi bohaterami. Kamera nieustannie raczy nas zbliżeniami, w których odczytać możemy logotypy producentów owych cudownych urządzeń. W dodatku obserwujemy wciąż te same twarze. Właściwie całe polskie kino rozrywkowe obsługują cztery nazwiska (Adamczyk, Karolak, Szyc i Kot). Tutaj wdzięczą się dwaj pierwsi z wymienionych. I jeżeli brać pod uwagę, jak bardzo papierowe postacie nakazano im grać, wypada przyznać: jakoś tam sobie radzą. Czego nie sposób powiedzieć choćby o przeniesionej wprost z planu telewizyjnych seriali Sosze. Na domiar złego całość jest owszem, estetyczna, ale nudna.
Z drugiej strony recenzenckie narzekania na komedie romantyczne to oczywisty truizm. Sitcomowy żart, całkowicie przewidywalna fabuła, brak wiarygodnych rozwiązań (i bohaterów): taki jest kanon gatunku w rodzimym wydaniu. Tak najwyraźniej po prostu ma być. Lang realizuje ten schemat sprawnie. Jego filmy są ładnie sfotografowane, sprawnie zmontowane. Na deser dostajemy w nich (to pomysł wywiedziony z TVN-owskich seriali) naprawdę przepiękną Warszawę: ciepłą, słoneczną, taką w której zabytkowa architektura harmonijnie sąsiaduje z nowym budownictwem. Nieprawdziwe miasto z nieprawdziwych filmów. I w porządku, ostatecznie ten typ kina ma sprawić, że widz poczuje się lepiej. Tylko dlaczego twórcy polskiego kina rozrywkowego automatycznie negują inteligencję masowego odbiorcy? Przecież Polska przez dziesięciolecia była komediowym Eldorado. To u nas właśnie łączono lekki ton i niezobowiązującą treść z humorem najwyższych lotów. A sale kinowe pękały w szwach. I mogłoby tak być nadal. Gdyby nie to, że producenci/scenarzyści/reżyserowie pokroju Langa zakładają, że widownia masowa to z pewnością widownia głupia. I o to mam do nich żal.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze