Komedia romantyczna z kuchnią w tle. Nie całkiem już młody, ale utalentowany kucharz Piotr (Karolak) przeżywa tzw. sądny dzień. Traci pracę, narzeczona Ewa (Kuna) wpierw zdradza go z nieznajomym Francuzem, później odchodzi wybierając wszystkie pieniądze z ich wspólnego konta. Pojawiają się wierzyciele. Ale, że nie ma tego złego… wskutek szalonego zbiegu okoliczności Piotr trafia na rozkładówkę poczytnego magazynu i z dnia na dzień staje się celebrytą. Sesja przynosi mu sławę i miłość. Piotr zakochuje się bez pamięci (chociaż początkowo i bez wzajemności) w ponętnej stylistce Marcie (Socha). Na drodze do ich wspólnego szczęścia stać będą zazdrosny syn Marty i jej szefowa, którą okazuje się być wspomniana już Ewa, do niedawna narzeczona Piotra. Jest jeszcze Konrad (Adamczyk): najbliższy kumpel, który ma całą masę pomysłów, jak uzdrowić życie uczuciowe pechowego geniusza patelni.
Z drugiej strony recenzenckie narzekania na komedie romantyczne to oczywisty truizm. Sitcomowy żart, całkowicie przewidywalna fabuła, brak wiarygodnych rozwiązań (i bohaterów): taki jest kanon gatunku w rodzimym wydaniu. Tak najwyraźniej po prostu ma być. Lang realizuje ten schemat sprawnie. Jego filmy są ładnie sfotografowane, sprawnie zmontowane. Na deser dostajemy w nich (to pomysł wywiedziony z TVN-owskich seriali) naprawdę przepiękną Warszawę: ciepłą, słoneczną, taką w której zabytkowa architektura harmonijnie sąsiaduje z nowym budownictwem. Nieprawdziwe miasto z nieprawdziwych filmów. I w porządku, ostatecznie ten typ kina ma sprawić, że widz poczuje się lepiej. Tylko dlaczego twórcy polskiego kina rozrywkowego automatycznie negują inteligencję masowego odbiorcy? Przecież Polska przez dziesięciolecia była komediowym Eldorado. To u nas właśnie łączono lekki ton i niezobowiązującą treść z humorem najwyższych lotów. A sale kinowe pękały w szwach. I mogłoby tak być nadal. Gdyby nie to, że producenci/scenarzyści/reżyserowie pokroju Langa zakładają, że widownia masowa to z pewnością widownia głupia. I o to mam do nich żal.