„Czarny Łabędź”, Darren Aronofsky
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuDrugi najważniejszy film 2010 r. Nigdy, w całej historii kina nie było dotąd tak przenikliwego portretu kobiety wyrastającej ponad przeciętność jak ten, który funduje nam Aronofsky w Czarnym Łabędziu. To arcydzieło! Synteza wszystkich zagadnień definiujących jego dotychczasową twórczość. Reżyser przenika do hermetycznego świat baletu. I portretuje go bez taryfy ulgowej. Widzimy piekło ambicji, bezwzględną rywalizację, dramat odstawionych na boczny tor, konsekwencje morderczego treningu.
Czarny Łabędź trafia na nasze ekrany już okrzyknięty arcydziełem, już zaklasyfikowany jako drugi najważniejszy film 2010 roku (za pierwszy powszechnie i słusznie uznano The Social Network Finchera). I rzeczywiście, Aronofsky najwyraźniej zamierzył się tu na swoiste opus magnum. Czarny Łabędź to synteza wszystkich zagadnień definiujących jego dotychczasową twórczość. Odnajdziemy tu analizę rodzącego się obłędu (Pi), odstręczającą wizualizację ludzkich lęków (Requiem dla snu), odwzorowanie życia w meta przestrzeni (Źródło), walkę z ograniczeniami czasu i własnego ciała (Zapaśnik). Owe dzieła życia to trudne tematy, nie podołać im potrafią nawet najwięksi. Jak wyszło Aronofskiemu? Na pewno bardzo dobrze, ale czy genialnie? Na to pytanie każdy będzie musiał odpowiedzieć sobie sam. Bo Łabędź to film wieloznaczny, przewrotny, zapraszający do dyskusji.
Podobnie jak w Zapaśniku Aronofsky przenika tu do bardzo hermetycznego środowiska (tym razem jest to świat baletu). I portretuje go bez taryfy ulgowej. Widzimy piekło ambicji, bezwzględną rywalizację, dramat odstawionych na boczny tor, konsekwencje morderczego treningu. To przeniknięcie za kurtynę wypada bardzo sugestywnie, głównie za sprawą monolitycznej wręcz formy. Aronofsky decyduje się na filmowanie „z ręki” (czym wzmaga wrażenia bezpośredniego uczestniczenia w wydarzeniach), skupia się na detalach, imituje percepcję ludzkiego oka. Bezbłędnie podporządkowany tej koncepcji jest montaż, zbliżenia, mające duże znaczenie w całej narracji muzyka i dźwięk. Chwilę później dowiadujemy się „o co w tym chodzi”. Młoda tancerka Nina (Natalie Portman) dostaje swoją szansę: ma zagrać główną rolę w nowej, awangardowej i rozerotyzowanej wersji Jeziora łabędziego. Wg koncepcji reżysera Thomasa Leroy’a (Vincent Cassel) Nina musi wykreować dwie postaci jednocześnie. Białego łabędzia, a więc nieśmiałą, niewinną Odettę (do tej roli wydaje się idealna), ale i Czarnego łabędzia: przewrotną, świadomie operującą erotyzmem, mroczną Odylię. I tu zaczynają się problemy. Bo wciąż jeszcze bardzo dziecinna Nina nie potrafi odnaleźć w sobie nuty destrukcyjnego wdzięku. Reżyser prowokuje aktorkę, na horyzoncie pojawia się jej konkurentka, zmysłowa Lily (Mila Kunis). Oboje (Thomas i Lily) świadomie manipulują psychiką Niny. Zaczyna się niebezpieczna gra, w której stawką będzie nie tylko sukces spektaklu, ale też integralność psychiki głównej bohaterki. Integralność, która lada chwila zostanie zakłócona. Nina nie wytrzymuje napięcia, przestaje odróżniać rzeczywistość od fikcji, coraz mocniej zagłębia się w świat narzuconych wyobrażeń. Pojawiają się, z czasem coraz bardziej przerażające, halucynacje…
Czarny Łabędź to bez wątpienia bardzo odważne kino. Aronofsky uderza w wysokie C, podejmuje temat najtrudniejszy. Analizuje sam proces tworzenia, pyta o naturę inspiracji, bada to co nadprzyrodzone (iluminacja) i to co ludzkie (umiejętność oderwania się od wyobrażeń, całkowite zatracenie się w materii sztuki). Jest w tym niezwykle sugestywny. Ale pokazuje tylko jedną z możliwości. I tu właśnie zaczyna się obszar dyskusji.
Tyle, że prawdziwa dyskusja nad Czarnym Łabędziem odbyła się kilka miesięcy temu. Dziś, jak już wspomniałem, film ostemplowano emblematem arcydzieła. I faktycznie: formalnie, narracyjnie jest to rzecz perfekcyjna. Pomimo tego ja miałem z Łabędziem dwa duże problemy. Pierwszy z nich: tak, prawdziwa sztuka wymaga transu, przekroczenia, zatracenia się, sięgnięcia niebezpiecznych rejonów. Ale istnieją dwie szkoły jak do owych rejonów docierać. Pierwsza, klasyczna, dbająca o zdrowie psychiczne aktora nakazuje z równą uwagą uczyć jak w ten trans wchodzić, ale i jak z niego wychodzić. Druga, współczesna, tak bardzo charakterystyczna dla naszej części świata, sygnowana nazwiskami Stanisławskiego, Grotowskiego, niegdyś także personaliami założycieli dziś bardzo już oswojonych Gardzienic. Tutaj trans jest świętością, powinien być immanentny, a aktor to jedynie tworzywo, które pseudo-demonicznemu reżyserowi wręcz wypada zużyć. Dlatego tak wielu aktorów Grotowskiego lądowało w psychiatrykach (dość poczytać wspomnienia jego uczniów, choćby światowej sławy kompozytora, Jana AP Kaczmarka). Zawsze głosować będę za pierwszą szkołą. Bo prawdziwa sztuka (jak chcieli tego już starożytni) to obszar, w którym piękno równa się dobro. I dopiero z tego równania powstaje prawda. Druga szkoła, owszem, ma swoją niezwykłą fotogeniczność, ów dekadencki „flow”, który tak bardzo działa na wyobraźnię młodzieży. Z dorosłej perspektywy jawi się ona gówniarstwem, brakiem odpowiedzialności, tanią (i tandetną) szarlatanerią. Dojrzały twórca nie powinien jej gloryfikować. A dokładnie to właśnie robi Aronofsky w Czarnym Łabędziu. Oczywiście, jego (chwilami autentycznie przerażający) film można odczytywać jako przestrogę. Ale bądźmy szczerzy: już dziś miliony nastolatek na całym świecie chcą „być jak Nina”. Czego im szczerze współczuję.
I po drugie: kobiety zawsze były w kinie Aronofskiego ważne, jeśli nie najważniejsze. Ale wyznaczająca rytm narracji optyka koniec końców pozostawała optyką męską. Dlatego tak łatwo było mi się wczuć w Requiem dla snu, Zapaśnika, czy przede wszystkim w Źródło. Tym razem Aronofsky sięga po skrajnie kobiecą perspektywę (narracja jest bez mała pierwszoosobowa). A więc po coś, co mężczyzna może znać z obserwacji, czy przede wszystkim interakcji, ale koniec końców (mówiąc co czuje kobieta) zawsze co najwyżej spekuluje. I dlatego chwilami drażniła mnie w Łabędziu rozpiętość pomiędzy nieco pretensjonalnymi tyradami o świętości sztuki, a narracjami w stylu Mój pamiętniczku, dziś rano pomyślałam…. Aronofsky wiele rzeczy (niestety) upraszcza. Ale też właśnie za ujęcie kobiecości należą mu się tutaj największe brawa. Bo (przepraszam za osobisty wtręt) wszystkie naprawdę zdolne, inteligentne i jednocześnie piękne kobiety, jakie poznałem, były takie jak Nina w Łabędziu. Miały dokładnie ten sam problem. Chorobliwa ambicja, obsesyjna pracowitość, brak dystansu, ciężkie uwikłania rodzinne, problem z odczuwaniem zwykłej, codziennej radości. Dlaczego tak jest, to już temat na zupełnie inny tekst (psycholodzy i socjolodzy napisali o tym całe tomy, terapeuci zbili na tym fortuny). Tak, czy siak: nigdy, w całej historii kina nie było dotąd tak przenikliwego portretu kobiety wyrastającej ponad przeciętność jak ten, który funduje nam Aronofsky w Czarnym Łabędziu. I dlatego, pomimo wielu obiekcji, z czystym sumieniem przyłączam się do chóru wykrzykującego: Drodzy państwo! Uwaga! Przed wami arcydzieło!
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze