"Gringo wśród dzikich plemion", Wojciech Cejrowski
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuOpowieść o podróżach, naszpikowana ciekawostkami. Możemy poczytać, jak Cejrowski został kanibalem; że niektórzy misjonarze muszą odprawiać msze nago, bo inaczej nie zdobędą zaufania Indian; jak przewidzieć pogodę, słuchając stukania Tukana. To opowieść o ludziach, będących w zaniku – świat dzikich przecież ciągle się kurczy – o ich sposobie widzenia świata i ujmującej prostocie.
Wojciech Cejrowski jest człowiekiem – pozornie – pełnym sprzeczności, a wręcz niemożliwym. Błysnął na początku lat dziewięćdziesiątych, prowadząc WC Kwadrans, gdzie gorliwie zaprzeczał wizerunkowi katolika jako istotki potulnej i pobożnej w naiwny sposób. Przeciwnie, był wściekły, ordynarny, walił kubkiem i zadawał zaskakujące pytania, kwestionując przy tym prawdy dla większości oczywiste. Oglądany po latach program razi prostotą czy nawet prostactwem, Cejrowski jest bardziej wyszczekany niż błyskotliwy, lecz teraz, w świecie Szymonów Majewskich i tańców kogokolwiek na czymkolwiek łezka się kręci. Potem facet sobie pojeździł, próbował wrócić do telewizji, lecz gremialnie programy schodziły z ramówki (oddam co tylko mam w zamian za kopię WC Gadziny, programu robionego wspólnie z redaktorem NIE, Gadzinowskim, Polsat wycofał się po jednym odcinku — co oni tam zrobili?), wreszcie odnalazł się jako autor bestsellerowych książek podróżniczych. Programowo drażnił to mass media, to lewicę, to wreszcie swoich, wydając suplement do antykatolickiego ponoć Harry’ego Pottera. Pytanie, jakim cudem facet łączy tak odległe lądy, pozostaje otwarte, zresztą, jeśli ktoś pisze tak świetne książki jak Gringo wśród dzikich plemion równie dobrze może być kosmitą.
Cejrowski staje na uszach by przybliżyć tekst pisany do mówionego, manipuluje czcionką, układa schematy ze znaków interpunkcyjnych, nie oszczędza wielokropków i wykrzykników, chętnie przerzuca pojedyncze zdania, słowa nawet o linijkę w dół by uzyskać efekt puenty. Całość sprawia więc wrażenie nie tekstu literackiego, ale ogniskowej gawędy, podobnej do tych, jakich autor słuchał, włócząc się po świecie.
Na pierwszym planie to opowieść o podróżach, naszpikowana ciekawostkami. Możemy poczytać, jak to Cejrowski został kanibalem – trafił do wędrownego plemienia, które zjadało prochy swoich zmarłych, żeby pokazać im gdzie pójdą. Umierający właśnie Indianin poprosił autora by ten pokazał mu jego kraj, a prośba zmarłego, rzecz święta.
Jak opowiedzieć Ewangelię językiem zrozumiałym dla Dzikich? Dowiadujemy się, że niektórzy misjonarze muszą odprawiać msze nago, bo inaczej nie zdobędą zaufania Indian. Jak przewidzieć pogodę, słuchając stukania Tukana i że trąba powietrzna to nic innego jak duchy, radośnie tańczące wokół widmowych ognisk. Można nawet usłyszeć, o czym śpiewają. Tylko trzeba słuchać gęściej.
Z tego wszystkiego wyłania się opowieść o ludziach, będących w zaniku – świat dzikich przecież ciągle się kurczy – o ich sposobie widzenia świata, ujmującej prostocie, której właściwie nie można zrozumieć i trzeba uwierzyć. Wraz z nami wędrują duchy przodków, z ognisk wyłaniają się opowieści o dawnych czasach, pojawia się też Boska obecność, którą autor i Indianie odczuwają na różne sposoby, ale przecież chodzi o to samo. Jest to przede wszystkim jednak historia faceta z Europy Środkowej, który z jakiś przyczyn nie może pojąć cywilizacji postindustrialnej, mimo że porusza się w niej doskonale: pisze książki, jest gwiazdą mediów. Odrzuca ją świadomie, wybierając inny świat i wydaje się, że u nas nie znajduje nic dla siebie.
Do tej książki się wraca, nie tylko dla pięknych zdjęć, ale zwyczajnie, przyjemnie sięgnąć raz jeszcze do co ciekawszych fragmentów. Te posiadają niebagatelną wartość towarzyską – dzięki ich powtarzaniu przy stoliku, łatwo zostać osobą błyskotliwą. I tak czytam, któryś raz o potwornej nostalgii autora za dzikością, za światem, który nie jest upiększony, bez kłamstwa, gdzie może nie jest wesoło, a raczej biednie, lecz ludzie dzielą się ze sobą, jedzą mrówki, a Bóg jest bliżej niż gdziekolwiek. Za potwornym wysiłkiem wiosłowania przez kilkanaście dni pod rząd, w górę rzeki, za kolorami dżungli i niebem, które jest zupełnie inne. Będzie jeździł dalej do swoich Indian, coraz częściej i dłużej.
Aż pewnego dnia tam zostanie.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze