„Mapa dźwięków Tokio”, Isabel Coixet
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuFani Elegii i Niewidzialnych będą zadowoleni. Film mówi o różnych odcieniach miłości. Nocne Tokio w obiektywnie Jean-Claude’a Larrieu hipnotyzuje, zdjęcia są naprawdę przepiękne. W dodatku sprytnie zestawiono je z na wskroś europejską muzyką (od Edith Piaf po Depeche Mode). Coixet bezbłędnie gra nastrojem, kreuje wyjątkową atmosferę.
Śledzenie kariery Isabel Coixet to zajęcie co najmniej ciekawe. Po Moim życiu beze mnie i Życiu ukrytym w słowach uznano ją za największe odkrycie ostatnich lat. I tym samym prawdziwą nadzieję europejskiej kinematografii. Nagradzana, kochana tak przez krytyków, jak i przez publiczność… wydawało się, że będzie tzw. etatową zwyciężczynią festiwali. Nikt nie podejrzewał, że jej twórczość już niebawem wywoła wielką kłótnię i niegasnące po dziś dzień spory. Bo Niewidzialni i przede wszystkim Elegia podzieliły fanów. Dla jednych przypieczętowały narodziny bezkompromisowej artystki o unikalnej wrażliwości. Zdaniem innych odkryły prawdzie oblicze Coixet: pretensjonalnej, egzaltowanej oszustki; bełkotliwej pseudo-poetki itd. Cóż, mnie Elegia na swój sposób wzruszyła. Niestety: wchodząca właśnie na nasze ekrany najnowsza (i ponoć wygwizdana w Cannes) produkcja hiszpańskiej reżyserki ucieszy przede wszystkim jej najbardziej nieprzejednanych krytyków. Bo będzie przysłowiową „wodą na ich młyn”.
W pierwszej scenie widzimy japońskiego biznesmena, który dowiaduje się o samobójczej śmierci córki. Winą za całą sytuację pan Nagara obarcza narzeczonego tragicznie zmarłej, prowadzącego sklep z winami Hiszpana, Davida. By dokonać zemsty Nagara wynajmuje płatną zabójczynię, na co dzień niepozorną dziewczynę z rybnego targu, filigranową Ryu. Ryu obserwuje Davida, nawiązuje z nim kontakt i tu cała sprawa wymyka się spod kontroli. Tę dwójkę połączy wpierw wzajemna fascynacja, później destruktywna namiętność.
Zapraszająca nas w pełną symboliki, ezoteryczną podróż po zakamarkach współczesnego Tokio Coixet najzwyczajniej przeszarżowała. Mapa dźwięków… opiera się głównie na mętnych (chociaż nierzadko sprytnie zaserwowanych) sugestiach. Że dotykamy właśnie nieznanego, medytujemy nad istotą przeznaczenia, odnajdujemy sens pozornie przypadkowych zdarzeń… tyle, że na sugestiach się kończy, bo prawdziwej treści jest tu zaskakująco mało. Brakuje scenariuszowej logiki, a całość wydaje się na siłę dopisana do wymarzonego przez autorkę cyklu ujęć. Świadoma wątłej konstrukcji Coixet próbuje łechtać erudytów nawiązaniami do dalekowschodniej (ale i europejskiej też) kinematografii. Licząc przy tym, że widzów wzruszy sama, jakże egalitarna, tematyka. Bo Mapa dźwięków mówi o różnych odcieniach miłości. I fajnie. Tylko czemu okraszona jest (najwyraźniej opacznie rozumianą przez autorkę) dalekowschodnią mentalnością, a nawet ezoteryką w mocno uproszczonej, popowej wersji? Coixet chciała by jej film uznano za mądry, przenikliwy, wzruszający. Tyle, że w tej dyscyplinie dobre chęci to nie dość. I tak Mapa dźwięków aspiruje do optyki japońskiego zen, ale operuje przede wszystkim pensjonarską narracją typu „mój pamiętniczku, dziś tak bardzo zachwyciłam się…”. Kocham ekranową poezję, ale właśnie ona wymaga szczególnej precyzji. W końcu musi chwycić widza za gardło. A Coixet w Mapie dźwięków nie tylko (raz po raz) zahacza o kicz, ale też najzwyczajniej przynudza.
Co nie znaczy, że Mapa dźwięków jest całkowicie chybiona, a jej seans kojarzyć mi się będzie z torturą. Przeciwnie, fani Elegii i Niewidzialnych pewnie będą zadowoleni. Bo formalnie film jest prawdziwym majstersztykiem. Wtórnym, zapożyczonym (kłaniają się tu m.in. Upadłe Anioły, Chungking Express, Między słowami), ale jednak. Nocne Tokio w obiektywnie Jean-Claude’a Larrieu hipnotyzuje, zdjęcia są naprawdę przepiękne. W dodatku sprytnie zestawiono je (który to już raz?) z na wskroś europejską muzyką (od Edith Piaf po Depeche Mode). Coixet bezbłędnie gra nastrojem, kreuje wyjątkową atmosferę. Tym razem jest to zwykłe efekciarstwo, ale…
Ale daleki jestem od skreślania Coixet. Tym razem pożarła ją megalomania, ale jednocześnie (i ponownie) dowiodła, że ma niezwykle filmową wyobraźnię, że czuje kadr. Pozostaje czekać, aż hiszpańska reżyserka zejdzie na ziemię i powróci do prostych, kameralnych historii o uczuciach. Bo za to niegdyś wszyscy razem zgodnie ją oklaskiwaliśmy.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze