„Dzień dobry TV”, Roger Michell
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuJest to po trosze komedia romantyczna (Becky zakochuje się w koledze z pracy), a po trosze opowieść o ambitnej kobiecie głodnej prawdziwego sukcesu. Całość jest owszem, ładnie sfotografowana, słoneczna, kolorowa, ale brakuje w niej humoru, drapieżności, suspensu, energii, tempa. Czegokolwiek, co byłoby w stanie przyciągnąć uwagę widza.
Becky Fuller (Rachel McAdams) młoda, ambitna producentka telewizyjna zamiast spodziewanego awansu otrzymuje wypowiedzenie. Desperackie (najdelikatniej mówiąc) poszukiwania nowej pracy kończą się w nowojorskiej siedzibie legendarnej stacji IBS. Becky dostaje pracę, ale powierzone jej zadanie wydaje się niewykonalne: ma podnieść oglądalność dawno już niemodnego, wyśmiewanego przez wszystkich programu z gatunku telewizji śniadaniowej (Daybreak). Pierwsze dni to katastrofa i dalszy spadek oglądalności. Zdesperowana Becky decyduje się na ryzykowną woltę: zatrudnia nowego współprowadzącego. Jej wybór pada na przebrzmiałą, ale wciąż żywą legendę telewizji, Mike’a Pomeroy’a (Harrison Ford). Pomeroy, w przełożeniu na nasze skrzyżowanie Waldemara Milewicza i Moniki Olejnik, będzie odtąd musiał (takie są wymogi kontraktu) smażyć jajka, reklamować sprzęt sportowy i komentować pikantne szczegóły z życia celebrytów. Na Becky czeka jeszcze jedna przykra niespodzianka: gwałtowny konflikt słynnego reportera i dotychczasowej gwiazdy programu, emerytowanej Miss Arizony, Colleen Peck (Diane Keaton). Tyle, że właśnie ten konflikt spodoba się widzom. Wskaźniki oglądalności powoli zaczną rosnąć…
Dzień dobry TV rozczarowuje. Bo spotkali się przy tej produkcji ludzie doświadczeni w kreowaniu prostej, ale przekonującej rozrywki. Reżyserował Roger Michell (Notting Hill), scenariusz wyszedł spod pióra Aline Brosh (Diabeł ubiera się u Prady). I rzeczywiście, zgodnie z oczekiwaniami jest to po trosze komedia romantyczna (Becky zakochuje się w koledze z pracy), a po trosze opowieść o ambitnej kobiecie głodnej prawdziwego sukcesu. Tyle, że o porównaniach z ww. filmami w ogóle nie może być mowy. Całość jest owszem, ładnie sfotografowana, słoneczna, kolorowa, ale brakuje w niej humoru, drapieżności, suspensu, energii, tempa. Czegokolwiek, co byłoby w stanie przyciągnąć uwagę widza. Najwyraźniej tę rolę miała pełnić drzemiąca tu gdzieniegdzie satyra na poranną, a więc najbrutalniej skomercjalizowaną, telewizję. Może gdyby twórcy konsekwentnie pociągnęli ten wątek… ale nie. Dzień dobry TV szybko przyjmuje ton pełen hollywoodzkiego triumfalizmu, a telewizja śniadaniowa okazuje się być tą wspaniałą, jedyną prawdziwą formą dialogu z odbiorcą. Dziwaczna to koncepcja. I odrobinę niesmaczna.
Kołem ratunkowym mieli być aktorzy. I faktycznie. Ford i Keaton dostali role poniżej swoich możliwości, ale wykreowali je profesjonalnie. Narastający, pełen coraz bardziej wymyślnych złośliwości i rozgrywany na oczach widzów Daybreak konflikt chwilami cieszy. Jest w nim odrobina wdzięku, kilka trafionych żartów. Coś, co pozwala sytuować Dzień dobry TV nieco wyżej niż standardowe produkcje z gatunku high school comedy. Wrażenie to skutecznie zaciera każde pojawienie się głównej bohaterki. Nie chcę oceniać McAdams, być może taka była wizja reżysera. Wyraźnie chciano oprzeć komizm Dzień dobry TV na obecności potwornie irytującej, wygłaszającej piszczącym głosikiem niekończące się monologi prowincjonalnej idiotki. Wymyślono taką Becky po to, by móc w finale owe monstrum przemienić w człowieka (we wspomnianym tu już duchu amerykańskiego triumfalizmu). Tyle, że przeszarżowano. Nie zachowano krzty realizmu. Potwora takiego jak Becky nie tylko nikt by nie polubił i nie pokochał (to już ostatecznie kwestia gustu), ale z pewnością nikt by go nie zatrudnił. Nawet jako kozła ofiarnego na przeznaczonej do redukcji posadzie. A już na pewno nie w telewizji.
I tu właśnie tkwi błąd. Ford i Keaton stają na głowie, by uczynić Dzień dobry TV strawną komedią. A McAdams wytrwale sprowadza całość do poziomu najpodlejszego sitcomu. Żeby było śmieszniej miejsce tej niedoszłej satyry na TV jest właśnie w TV. Takie rzeczy emitują miliony polskich telewizorów, kiedy domownicy sprzątają, rozmawiają, przygotowują posiłki itd. I w porządku, niektórzy lubią, żeby „coś brzęczało w telewizorze”. Ale, żeby oglądać coś takiego na dużym, kinowym ekranie? Żeby kupować bilet? W żadnym razie.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze