„Połów szczęścia w Jemenie”, Lasse Hallstrom
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuLasse Hallström (Co gryzie Gilberta Grape’a?, Czekolada) ekranizuje bestsellerową powieść Paula Tordaya. Serwuje kolejną w swoim dorobku współczesną, pełną swoistego ciepła bajkę promującą idealizm, wiarę tak w miłość, jak i w realizację marzeń. Poziomu swoich najlepszych filmów nie osiąga, ale i tak zwolenników tzw. „kina zawsze poprawiającego nastrój” nie rozczaruje.
Lasse Hallström (Co gryzie Gilberta Grape’a?, Czekolada) ekranizuje bestsellerową powieść Paula Tordaya, ale tak naprawdę wciąż gra w tę samą grę. Serwuje kolejną w swoim dorobku współczesną, pełną swoistego ciepła bajkę promującą idealizm, wiarę tak w miłość, jak i w realizację marzeń itd. Tym razem Hallström niebezpiecznie zbliża się do granic, za którymi zaczyna się już stereotypowa komedia romantyczna, i w ogóle: poziomu swoich najlepszych filmów nie osiąga, ale i tak zwolenników tzw. „kina zawsze poprawiającego nastrój” nie rozczaruje.
Fred (Ewan McGregor) jest urzędnikiem, pracuje dla rządowego departamentu do spraw rybołówstwa. Praca od dawna nie przynosi mu żadnej satysfakcji, podobnie coraz bardziej nudne małżeństwo. Harriet (Emily Blunt) na pozór stanowi jego przeciwieństwo: dynamiczna menadżer w wielkiej korporacji, piękna, inteligentna, ale samotna. Tę dwójkę połączy fanaberia bajecznie bogatego jemeńskiego szejka. Muhammad pragnie zamienić swój pustynny kraj w zieloną oazę. Chce by w korytach dawno wyschniętych rzek na powrót popłynęła woda. Ale nie tylko: multimiliarder jest (podobnie jak Fred) zapalonym wędkarzem: „nowe” rzeki mają być pełne płynących pod prąd ławic brytyjskiego łososia. Kiedy fachowcy próbują wytłumaczyć Muhammadowi nierealność jego założeń, na scenie pojawia się charyzmatyczna rzecznik prasowa premiera Wielkiej Brytanii, Patricia Maxwell (rewelacyjna Kristin Scott Thomas). Rząd potrzebuje głośnego newsa potwierdzającego zgodną współpracę Anglii z którymś z państw Bliskiego Wschodu i tak marzenie szejka (dla którego koszta oczywiście nie grają roli) zostaje opatrzone najwyższym priorytetem i skierowane do realizacji.
Twórcy nawet nie próbują przekonać nas, że cała historia dzieje się „na serio”. Mamy do czynienia ze zwariowanym, fanaberyjnym, przypominającym nieco konstrukcję pamiętnego Człowieka, który gapił się na kozy, a więc systematycznym piętrzeniem coraz to i większych absurdów. Nie bez powodu przywołuję obraz Heslov’a, podobieństw jest tu więcej. Oba filmy mają zbliżony, freakowy klimat, oba chwilami bywają nieodparcie śmieszne, ale też oba padają pod ciężarem zbyt wielu wątków. Najciekawiej wypada tu szalenie powierzchowna, ale autentycznie zabawna satyra na wyspiarską politykę najwyższego szczebla. Wątek liryczny wygląda już nieco gorzej i tak właśnie prezentuje się nowy obraz Hallströma: jest pełen swoistego wdzięku, ale nierówny. Scenariuszowo słaby, ale fenomenalnie zagrany. Nachalnie wdzięczący się do szerokiej widowni, ale momentami też i autentycznie przenikliwy. Kolorowy, sympatyczny, chaotyczny, ale w gruncie rzeczy błahy. I tak dalej.
Hallström umie poprawić widzom nastrój i faktycznie: Połów szczęścia to jeden z tych filmów, które widownia opuszcza uśmiechnięta, rozbawiona, podniesiona na duchu itd. W tym sensie jest to obraz udany. Ale kiedy wspomnimy choćby słynnego Gilberta Grape’a, trudno nie dostrzec, że to już nie ten sam Hallström. Zbyt wiele tu ckliwości, sentymentalizmu, dawne ostrze ironii zostało wyraźnie stępione. Ale powtarzam: komu to nie przeszkadza, ten bawić się będzie wyśmienicie.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze