„Disco Polo”, Maciej Bochniak
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuPrzyznaję: uwierzyłem w „Disco Polo”. Przekonały mnie zapewnienia aktorów (Kot, Ogrodnik), że będzie to „dobre” kino. Pogłoski, że to celna parodia i udana analiza (co by nie mówić: jedynego w swoim rodzaju) fenomenu kulturowego. Tymczasem prawda o „Disco Polo” wygląda nieco inaczej.
Najgorzej, kiedy ma się oczekiwania. Przyznaję: uwierzyłem w „Disco Polo”. Przekonały mnie zapewnienia aktorów (Kot, Ogrodnik), że będzie to „dobre” kino. Pogłoski, że to celna parodia i udana analiza (co by nie mówić: jedynego w swoim rodzaju) fenomenu kulturowego. Tymczasem prawda o „Disco Polo” wygląda nieco inaczej.
Debiutujący Bochniak (świadomie) sięga po nieśmiertelny schemat „od zera do bohatera”. Tomek (Dawid Ogrodnik) i Rudy (Piotr Głowacki) pochodzą z tzw. głębokiej prowincji. Są młodzi, biedni (Rudy mieszka z babcią w przyczepie kempingowej), ale czują (mamy początek lat 90.) „wiatr zmian”. Tomek zapatrzony jest w sukcesy gwiazd disco polo, Rudy umie grać na syntezatorze. I tak rodzi się duet o nazwie Laser. Chłopaki nagrywają demówkę, z początku trudno im się przebić przez rynek lokalnych właścicieli remiz i dyskotek. Ale są uparci i mają farta: trafiają na przesłuchanie do szefa wszystkich szefów, właściciela największej wytwórni płytowej disco polo, Daniela Polaka (przerysowany, ale i tak znakomity Tomasz Kot). Laser odnosi sukces, podbija listy przebojów, pojawiają się fani, wielkie pieniądze, miłość (Tomek i Polak rywalizują o względy królowej nadwiślańskiego disco, Gensoniny (Joanna Kulig). Dalej nasi bohaterowie przekonają się, że łatwiej zdobyć szczyt, niż się na nim utrzymać, a my widzowie obejrzymy bajkę o narodzinach polskiego, „żarłocznego”, zapatrzonego w Amerykę kapitalizmu.
Brzmi smakowicie, prawda? Ale smakuje już gorzej. Bochniak popełnia częsty wśród debiutantów błąd. Zakochuje się w swojej wizji, z niczego nie umie zrezygnować, w dodatku chce podobać się dosłownie wszystkim. Jego „Disco Polo” to w gruncie rzeczy prościutka, komercyjna historyjka dla masowego (i gustującego w tytułowym gatunku) odbiorcy. Ale reżyser (święcie wierząc w ekspansję disco polo na tereny dużych miast i jego retro-hipsterski charakter) próbuje dotrzeć też do bardziej „wyrobionego” widza. Stąd szalona, halucynacyjna narracja (przypomina się niedawne „Polskie gówno”, ale też „Spring Breakers”, czy nawet „Las Vegas Parano”), wielopiętrowe aluzje, niekończąca się gra w cytowanie klasyki kina (kłaniają się m.in. Sergio Leone, „Aż poleje się krew”, „Pojedynek na szosie”, „Titanic”, a nawet (czego już zupełnie nie pojmuję) „Funny Games” Hanekego). Odwagi i brawury Bochniakowi odmówić nie sposób. Ale w efekcie atakuje nas nieustanny, z czasem coraz bardziej męczący przesyt. W dodatku zupełnie niepotrzebny: fani disco polo i tak niewiele z tego zrozumieją, faktyczni adresaci owych „erudycyjnych” (by nie rzec pseudo- inteligenckich) gier zadowoleni i tak nie będą.
[Wrzuta]http://pudelek.wrzuta.pl/film/3NKrDbHSPyv/zwiastun_filmu_34_disco_polo_34_z_tomaszem_kotem&autoplay=true[/Wrzuta]
Przyznaję, że Bochniak miał pomysł, wizję ukazywanej rzeczywistości: mało tu realizmu, więcej projekcji marzeń i snów ówczesnych Polaków. Disco polo staje się symbolem siermiężnego boomu wczesnych lat 90. (rezydencje „jak z Dynastii” itd.). Pomijam, że to przekłamanie: ów kapitalizm mieścił się w agencjach reklamowych i podmiejskich (pamiętacie doryckie kolumny?) willach, disco polo powstało niejako w opozycji do niego. Jako swojski, niezawstydzony swym obciachem bunt. I ten obszar reżyser rozumie: dużo tu pozy na „bekę” ze świata disco, ale w istocie Bochniak ów (doskonale mu znany po realizacji dokumentu „Miliard szczęśliwych ludzi”) świat gloryfikuje. I dobrze: nie mam pretensji, że to rzecz ludyczna, komercyjna, rozrywkowa. Gorzej, że nie całkiem udana. Wspomniany przesyt rozsadza film: twórcy potrafią grać kiczem, ale niepotrzebnie ów kicz (bywa, że campowo) podkręcają. Całość ma być bajką o Polsce i Polakach. Ale brakuje w tej bajce wdzięku, lekkości, komizmu. Wielopiętrowa konstrukcja pełna kiczu, odniesień, cytatów, nieustannego mrugania okiem do widza razi tandetą. To właściwie nie film, ale seria skeczy. Humor przywodzi na myśl sitcomy, telewizyjne kabarety, wszelkie „Rancza” i „U Pana Boga za piecem”. A więc mroczny dla polskiego kina rozrywkowego czas, gdy twórcy czuli obowiązek co krok przypominać, że „robią sobie jaja”. I w potoku owych „jaj” giną tu (siłą rzeczy zepchnięte na drugi plan) wszystkie refleksje o Polsce i polskości. Szkoda, bo bywają ciekawe.
Raz jeszcze przyznaję, że to wizja odważna, chwilami brawurowa. „Disco Polo” podzieliło recenzentów i widzów, wywołało dyskusję. A to wartość sama w sobie. Może drażnić perfidia koncepcji, ale to już rzecz gustu. Zresztą bronić, czy atakować „Disco Polo” można bez końca. Dla mnie najbardziej wymowna była reakcja (bynajmniej nie „recenzenckiej”) publiczności. Bo niezależnie od interpretacji obraz Bochniaka ma być (i bardzo chce być) komedią. Tymczasem w trakcie blisko dwugodzinnej projekcji zanotowałem dwie, może trzy przyzwoite „salwy śmiechu”. Dodatkowo kilka pojedynczych „chichotów”. Królowała (raczej znudzona, niż nabrzmiała refleksją) cisza. A to już względem komedii (nieważne komercyjnej, czy demaskatorskiej) zarzut dość poważny.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze