„Pójdę sama tą drogą”, Mary Higgins Clark
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuPowieść jest obraźliwa dla czytelniczek i dla każdego, kto zachował resztki rozsądku. Fabuła durna jak w większości powieści przeznaczonych do metra. Cała intryga jest nieco mniej skomplikowana, niż każe nam wierzyć Higgins Clark. Tym, co zmienia lekturę powieści w koszmar, jest nie pretensjonalny styl autorki, lecz szczegółowość. Nie pamiętam powieści, która zawierałaby taką ilość niepotrzebnych informacji. To jest naprawdę nie do wytrzymania.
Czy istnieje coś takiego jak literatura kobieca? Nie sądzę. Książki sprzedawane pod tym szyldem są obrazą dla kobiet. Romans kobiecy, w myśl tej zasady będzie ckliwą opowiastką o kopciuszku i księciu, z finałem w postaci obowiązkowego pocałunku na tle zachodzącego słońca. Powieść sensacyjna dla kobiet zostanie, zapewne, wyrugowana z brutalności i technicznych szczegółów na rzecz eksponowania wątku miłosnego. W horrorze kobiecym wilkołak i wampirzyca założą stabilny, choć otwarty związek zbudowany na miłości i zaufaniu. Trudno zgodzić się na coś takiego. Jeśli literatura kobieca oznacza po prostu powieści gorszego sortu, warto by zaprzestać używania tego terminu.
Powieść Pójdę sama tą drogą Marry Higgins Clark jest, w zgodzie z tym myśleniem, obraźliwa dla czytelniczek, jak i dla każdego, kto zachował resztki rozsądku. Nie chodzi tutaj nawet o fabułę, ta jest bowiem durna jak w większości powieści przeznaczonych do metra. Rzecz dzieje się wśród elit na Manhattanie – takie a nie inne umiejscowienie akcji ma na celu przybliżenie szaremu czytelnikowi świata, którego ten nie zna, a poznać chciałby. Zan Moreland jest piękna, młoda, do tego jeszcze zdolna i niemal bez wad. Posiada jednak niezawinioną skazę na życiorysie. Dwa lata wcześniej jej synek został porwany podczas zabawy w parku. Opiekunka zasnęła, malca nigdy nie znaleziono. To wydarzenie rozbiło małżeństwo Zen i naznaczyło ją samą cierpieniem wyobrażalnym jedynie dla starzejących się pisarek o wężowym uśmiechu.
Niespodziewanie ktoś zaczyna używać kart kredytowych Zen. Na zdjęciach, cudem odnalezionych, widnieje ona sama, jak wydobywa malca z wózka i unosi w nieznanym kierunku. Czyżby oszalała? Cierpi na rozdwojenie jaźni? A może to konkurencja pragnie utrącić jej skrzydła, wtrącić do więzienia lub wariatkowa, słowem, zatrzymać kolejną erupcję jej wstrząsającego talentu? Jeśli uświadomimy sobie, że policja poszukuje również młodej, zaginionej aktorki, cała intryga okaże się nieco mniej skomplikowana, niż każe nam wierzyć Mary Higgins Clark. Kto wie, może milionerzy na Manhattanie rzeczywiście kombinują z porwaniem, hakowaniem kart kredytowych tylko dlatego, żeby pozbyć się rywala? Stary, dobry dół z wapnem wydaje się bardziej sensownym rozwiązaniem.
Tym, co zmienia lekturę powieści w koszmar, jest nawet nie pretensjonalny styl autorki, lecz zwiastująca jakieś problemy psychiczne szczegółowość. Otwórzmy na dowolnym fragmencie. Popatrzmy na tego policjanta: pomimo swej pogrzebowej aparycji miał świetne poczucie humoru, umiał ciekawie opowiadać i pozostawał oddanym mężem Eileen, z którą zaczął chodzić jeszcze w liceum. (…) dwóch synów Billy’ego, na szczęście podobnych do matki, studiowało obecnie na Fordham University. Dalej poznajemy godzinę, o której Billi raczył wstać w środę, wiemy, ile zajmuje mu wyjście z domu i dlaczego czasem pogwizduje. Jeśli bierze teczkę, to koniecznie z rogu biurka. Słucha ludzi uważnie, lecz wierzy własnym instynktom.
Tak jest na każdej stronie. Poznajemy dokładny wiek licznych bohaterów, zarys ich życia erotycznego od podstawówki, wiemy co noszą i ile łyżeczek mają w swoich domach, wysokich, drewnianych, wychodzących na ogrody pełne czerwonych, żółtych, różowych, niezbyt wysokich, lecz zadbanych i bardzo pięknych kwiatów. I tak w kółko. Nie pamiętam powieści, która zawierałaby taką ilość niepotrzebnych informacji.
To jest naprawdę nie do wytrzymania.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze