Zuzce nie wiedzie się w życiu. Przynależy do grupy krótkoterminowych emigrantów, którzy wrócili z Wielkiej Brytanii w nadziei, że Polska na nich czeka. Otóż, nie czeka. Dziewczyna patrzy jak uroda przemija, udziela lekcji z angielskiego, przy czym nie idzie jej najlepiej – uczniowie dobijają się głównie po to, żeby odzyskać pieniądze, zapłacone z góry. Niedługo straci mieszkanie i w ogóle nie wiadomo co z nią będzie. Do tego jest sama, jeśli nie liczyć przyjaciółki Mariolki, wykonującej akurat popłatny zawód utrzymanki. Niby przypadkiem, Mariolka podsuwa Zuzce gazetę z rubryką ogłoszeń. Ktoś poszukuje świadka wypadku w alejach Waszyngtona. Sprawa jest grubymi nićmi szyta, ale Zuzka, namówiona przez przyjaciółkę wykonuje odpowiedni telefon.
W mieszkaniu natychmiast melduje się uroczy człowiek z walizką forsy, tłumaczy dziewczynie, co właściwie zobaczyła i obiecuje jeszcze więcej pieniędzy po złożonym zeznaniu. Zuzka na policji kłamie jak z nut, wraca do siebie, pewna, że sprawa dobiegła końca. Tymczasem melduje się u niej facet podający się za policjanta, na przemian straszy i szantażuje, za nim włażą kolejni i w małym mieszkaniu dochodzi do prawdziwego zjazdu gangsterów. Zuzce przestaje zależeć na pieniądzach i myśli wyłącznie o ocaleniu życia.
Najchętniej napisałbym, że Widzę śmierć jest owocem procesu wylęgania się pisarza z reportera. Autor wyraźnie przedkłada zgromadzony materiał nad swoich bohaterów i warstwę fabularną – ta jest jedynie pretekstem do ujawniania kolejnych, skądinąd fascynujących niuansów funkcjonowania mafii samochodowej w Polsce. W centralnej części powieści, Karcz właściwie referuje metody działania organizacji przestępczej cokolwiek zbaraniałej i przerażonej dziewczynie. Potem otrzymujemy błyskawiczny finał z przewrotną puentą. Książkę otwiera równie pośpieszne wprowadzenie. Proporcje pomiędzy warstwą dokumentacyjną a, nazwijmy to akcyjną lub ludzką uległy więc zaburzeniu, co można usprawiedliwić w wypadku pierwszej powieści młodego reportera. Tymczasem Krzysztof Kąkolewski jest osiemdziesięciodwuletnim nestorem literatury faktu, właściwie jej ojcem, autorem wielu znakomitych powieści, reportaży, opowiadań, słowem – czapki z głów. Zaproponował coś, co, mimo ogromnych walorów poznawczych jest zaledwie szkicem właściwej książki, pączkiem pomysłów, domagającym się rozkwitu. Inna sprawa, że młodsi mogliby się uczyć gromadzenia materiałów na tym przykładzie.
Kąkolewski nie musi już niczego udowadniać, najwyraźniej jednak chce. Barbara Stanisławczyk na skrzydełku okładki wspomina, że stał się klasykiem za życia. Mam ochotę odpowiedzieć: Panie Krzysztofie, jeśli chce Pan uniknąć tego straszliwego losu, proszę jeszcze raz dać z siebie wszystko!