„Bogowie ulicy”, David Ayer
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuAyerowi udało się zrealizować obraz o uniwersalnej sile: z przejęciem obejrzą go rzadko gustujące w policyjnych opowieściach panie. Bohaterowie wzbudzają sympatię, atakują ekranową prawdą, uwodzą realizmem, całość ogląda się z zapartym tchem. To obraz pełen napięcia, emocji, ale też ludzkiego ciepła. Ma w sobie prawdziwą magię kina: coś co pozwala na dwie godziny bezwzględnie zatopić się w oglądanej historii.
Przyznam szczerze: nie lubię kina policyjnego. Gangsterskie, detektywistyczne, kryminalne: owszem. Ale historie o dzielnych stróżach prawa, ich poświęceniu, braterskiej solidarności itd. wzruszają mnie umiarkowanie. Chyba, że film jest naprawdę dobry: wtedy tematyka staje się mniej istotna. A Bogowie ulicy to najlepsze kino policyjne jakie widziałem od wielu, wielu lat.
Taylor (znakomity Jake Gyllenhaal) i Zavala (Michael Pena) to młodzi gliniarze z Los Angeles. Kochają swoją pracę, czerpią z niej autentyczną radość. Patrolują ulice słuchając głośnej muzyki, dowcipkują, przyjaźnią się z mieszkańcami. Są skłonni do poświęceń (ratują dzieci z płonącego domu), ale doskonale radzą sobie też w niebezpiecznych sytuacjach (bójki, strzelaniny itd.). Zgarniają kolejne nagrody i wyróżnienia. Taylor przy użyciu amatorskich kamer prowadzi dziennik policyjnej pracy, poza tym marzy, by zostać detektywem. Zavala to przykładny ojciec rodziny. Sielanka trwa do czasu, kiedy partnerzy trafiają na ślad wysłanników meksykańskiego kartelu.
Bogowie ulicy są kapitalnie (i bardzo nowocześnie) zrealizowani. Ayer sięga po technikę found footage (wykorzystanie prawdziwych, lub udających takowe, nagrań), ale uzupełnia je profesjonalnymi, pięknymi zdjęciami. Dynamiczne ujęcia filmowane tak „z ręki”, jak i z wielu kamer dają widzowi iluzję bycia w centrum zdarzeń (naprawdę: wydaje się, że kule śmigają koło naszych uszu). Na szczęście sceny akcji nie są tu najważniejsze: reżyser dawkuje je oszczędnie, skupia się przede wszystkim na wykreowaniu nastroju i precyzyjnym portrecie policyjnego środowiska. Użyte środki (warto wspomnieć jeszcze o doskonale dobranej muzyce: polecam soundtrack!) dają wrażenie rzadko spotykanego realizmu. Wspomaga je świetna gra aktorów. Będącemu także współproducentem Bogów ulicy Gyllenhaalowi krytycy wróżą oscarową nominację, ale kluczowy okazuje się jego duet z Peną. Przejmująco naturalny, pełen koleżeńskiej chemii, sympatii: obaj panowie sprawiają wrażenie kumpli z dzieciństwa. Do tego Ayer sprytnie żongluje tonacją filmu. Pokazuje piekło slumsów, ale kontrastuje je frajdą, z jaką bohaterowie podchodzą do swojej pracy. Bo Taylor i Zavala bywają zimnymi, brutalnymi profesjonalistami, ale też chłopcami pozującymi na policyjne gwiazdy, bawiącymi się najnowocześniejszym sprzętem itd. Nie ma tu banału: chociaż reżyser wyraźnie staje po stronie mundurowych, nie unika trudnych tematów (pokusa nadużywania władzy, bezkarnego stosowania siły). W efekcie dramatyczny finał odarty jest z patosu, bohaterowie wzbudzają sympatię, całość ogląda się z zapartym tchem: Bogowie to obraz pełen napięcia, emocji, ale też ludzkiego ciepła.
Oczywiście: najważniejsza jest tu siła męskiej przyjaźni, obrona konserwatywnych wartości, wiara w instytucję, tradycyjny model rodziny itd. Pomimo tego Ayerowi udało się zrealizować obraz o uniwersalnej sile: z przejęciem obejrzą go też liberałowie, czy (rzadko gustujące w policyjnych opowieściach) panie. Bo Bogowie atakują ekranową prawdą, uwodzą realizmem. Mają w sobie prawdziwą magię kina: coś co pozwala na dwie godziny bezwzględnie zatopić się w oglądanej historii. Polecam!
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze