"Nocny pociąg z mięsem", Ryuhei Kitamura
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuKitamura ekranizuje opowiadanie mistrza literackiej grozy - Clive'a Barkera. Powstaje afirmacja i pochwała sadyzmu, niewiarygodnie wprost realistyczny obraz tortur - wyrywane języki, miażdżone tłuczkiem twarze, odcinane uszy, wycinane na żywca wątroby i serca, amputowane i skalpowane głowy, odgryzane palce. Ale mamy także sympatycznego i w miarę realistycznie nakreślonego bohatera, który nie pozostaje obojętny, fabułę, tajemnicę do rozwikłania i dynamiczną akcję.
Muszę się na wstępie przyznać — jestem zdeklarowanym wrogiem nowoczesnego kina gore. Z szacunkiem i ze zrozumieniem podchodzę do fanów komedii romantycznych, hollywoodzkich superprodukcji, sitcomów, reality shows, itd. Wszystkie te gatunki, nawet jeżeli miałkie do granic możliwości, mają dostarczać rozrywki.
Gore to zupełnie inna para kaloszy. To pornografia przemocy. Chociaż właściwie powinienem napisać — pornografia tortur, afirmacja i pochwała sadyzmu, zwykle pozbawiona jakiejkolwiek fabuły, jakiejkolwiek charakterystyki bohaterów. Pozbawiona czegokolwiek poza niewiarygodnie wprost realistycznym obrazem tortur. W filmach pornograficznych na przykład pan dowozi pizzę, wchodzi do domu i ochoczo zabiera się do pań (tutaj fabuła się kończy). Tak samo rzecz wygląda w gore: ktoś prowadzi samochód, kończy mu się benzyna, z kanistrem w ręce wkracza do pierwszego napotkanego domu, tam zostaje przewrócony, związany — i tutaj fabuła się kończy. Dalej nasz "ktoś" jest skalpowany, wykłuwa mu się oczy, wykraja wątrobę, itd. Przez półtorej godziny. Bez napięcia, bez zwrotów akcji, ot tak, żeby młody człowiek mógł sobie popatrzeć.
Na tym tle (ale tylko na tym) Nocny pociąg z mięsem wydaje się perłą gatunku. Mamy tutaj sympatycznego i w miarę realistycznie nakreślonego bohatera. Mamy fabułę, tajemnicę do rozwikłania, dynamiczną akcję — to wszystko, co sprawia, że Nocny pociąg z mięsem od biedy można nazwać filmem. Tego potencjału starcza na jakieś dwadzieścia (może trzydzieści) minut, dalej wszystko odbywa się według znanego już wcześniej schematu. Ale wierzcie mi: w odniesieniu do gore interesujące otwarcie, bohater, który nie jest widzowi całkowicie obojętny, znośne w odbiorze pierwsze dwadzieścia minut — to już jest przełom, tego zwykle w gore nie ma.
Wszystkie swoje (tu konieczny jest cudzysłów) "zalety" Nocny pociąg z mięsem zawdzięcza pierwowzorowi. Kitamura ekranizuje opowiadanie mistrza literackiej grozy — Clive'a Barkera. Stąd fabuła, konstrukcja, bohaterowie, stąd wspomniane interesujące otwarcie. W skrócie: bohaterem jest tutaj początkujący fotograf Leon. Kiedy przypadkowo fotografuje w nowojorskim metrze sceny autentycznej przemocy, nagle staje się obiektem zainteresowania marszandów sztuki. Zachęcony sukcesem z coraz większym zapałem poszukuje autentycznego zła. Zła, o które nocą w metrze nie trudno. Kapitalna jest scena, w której Leon widzi przestępców osaczających młodą dziewczynę. Zwraca na siebie uwagę napastników, jeden z nich wyciąga nóż sprężynowy i atakuje naszego bohatera. Ostatecznie Leona ratuje przypadkowo rejestrująca wydarzenie kamera policyjna. Efekt zostaje jednak osiągnięty — jego obiektyw rejestruje twarz człowieka, który szedł, by zabić. Zdjęcie robi furorę, właścicielka najmodniejszej nowojorskiej galerii stawia sprawę jasno — jeszcze dwa takie ujęcia i Leon będzie miał wymarzoną wystawę. Niestety tutaj film się kończy, właściwie należałoby w tym momencie wyjść z kina. Jak napisał Gorki, zanim strzelił sobie w głowę: miało być tak pięknie, a wyszło jak zwykle. Leon trafia na ślad maniakalnego mordercy, tropienie tzw. Rzeźnika staje się jego obsesją. I dalej faktycznie jest już "jak zwykle" w gore.
"Jak zwykle", czyli bez ładu i składu, bez sensu, ale w dużej obfitości fanom gore serwuje się to, co tygrysy lubią najbardziej. Tym razem będą to wycinane (i wyrywane) języki, miażdżone kuchennym tłuczkiem twarze, odcinane uszy, wycinane na żywca wątroby i serca, amputowane (lub skalpowane) głowy, odgryzane palce, wycinane tasakiem gałki oczne (na których chwilę później wywraca się bohaterka — zdaniem fanów, cytuję: scena perełka). Do tego dochodzi obraz magazynu, w którym rzeźnik składa swoje łupy. Pozostałości ciał lądują na hakach, poszczególne elementy (jak np. wyraźnie rajcujące Kitamurę gałki oczne) - w słojach z formaliną. Wszystko oczywiście sfilmowane z wykorzystaniem najnowszej techniki, najlepszych efektów specjalnych. Tak, żeby wyglądało jak żywe. I wygląda.
Tak intensywnego nagromadzenia bzdury i perwersji nie wytrzymuje oczywiście scenariusz. Nie sposób zrozumieć, czemu bohater (mając w ręku dowody) nie idzie na policję, tandetny i zupełnie niewiarygodny jest wątek coraz bardziej zafascynowanego Rzeźnikiem Leona. Prześladujące bohatera koszmary i sny na jawie wywołują jedynie śmiech, a zakończenie… zakończenie to oddzielny temat. Finał, w którym Leon postanawia rozprawić się z Rzeźnikiem przy użyciu jego własnych metod (niejako wchodząc w jego rolę), jest kuriozalny i po prostu głupi. Ale to jeszcze małe piwo. Dalej dowiemy się, że Rzeźnik działał na zlecenie tajemnej sekty (obejmującej swym zasięgiem także władze metra, a nawet policję). Gromadził mięso, by żywić pochodzące z kosmosu krwiożercze potwory, które tylko tym sposobem (karmienie ludzkim mięsem) można utrzymać w podziemiach, zachowując odrębność obu światów. A skoro Leon wytropił i zabił Rzeźnika, sam będzie musiał od tej pory pełnić jego funkcję. I pełni. W ostatnich scenach Leon pakuje narzędzia, wsiada do pociągu i zabiera się do roboty. Czemu? Nie pytajcie, naprawdę nie wiem.
Takie filmy wywołują we mnie uczucie nostalgii. Tęsknoty za czasami, kiedy pierwsze gore i będące ich prototypem tzw. slasher movies miały naiwny urok umownej bzdury, rekordowego, zwariowanego przegięcia. Wokół tych filmów wytworzyła się cała subkultura — młodzi artyści, intelektualiści, studenci, wspomagając się marihuaną, oglądali je i umierali ze śmiechu. Bo i było się z czego śmiać. Z tego nurtu wyszło wielu poważnych twórców kinowego postmodernizmu, choćby Quentin Tarantino. Po latach staje się jasne: te filmy śmieszyły wyłącznie dzięki marnemu w tamtych czasach poziomowi efektów specjalnych. Wszystkie te niewyobrażalne wręcz obrzydliwości były zbyt plastikowe, by brać je na serio. Sfilmowane przy użyciu nowoczesnej techniki są bardzo serio.
I budzą przerażenie. Nie filmy — te są akurat, owszem obrzydliwe, ale jednocześnie potwornie nudne. Mój strach budzi kilkudziesięciomilionowa armia dwunastoletnich fanów współczesnego gore. Cóż, dorastałem w innych czasach. Kiedy byliśmy dwunastolatkami, smak zakazanego owocu miały alkohol, seks, narkotyki. Filmy eksponujące tę tematykę przyciągały rzesze młodych, konserwatywne gremia grzmiały o destruktywnym wpływie dekadenckiej sztuki lat 90. Kiedy oglądam obrazy takie jak Piła, Wzgórza mają oczy, Frontieres czy właśnie Nocny pociąg z mięsem, widzę jasno, że tamto kino z dzisiejszej perspektywy jawi się jako symbol epoki niewinności i naiwności. Dziś młodym adrenaliny dostarczają wykłuwane oczy, skalpowane głowy i wyrywane języki. Ale to już temat dla psychologów i psychiatrów. Temat nurtujący, wymagający natychmiastowego działania. A jeżeli komuś wydaje się, że przesadzam, niech obejrzy taką np. Piłę, sprawdzi wyniki oglądalności, zorientuje się, z myślą o jakiej grupie wiekowej kręci się gore. Dopiero wtedy zrozumie skalę problemu.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze