"Nigdy nie będę twoja", reż. Amy Heckerling
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuPodstawowym błędem tego filmu jest całkowita niespójność tematyki i narracji. Samotność atrakcyjnej "czterdziestki" w świecie kultu nieprzemijającej młodości to temat jak najbardziej aktualny. Tyle że twórcy z rozpędu (albo z przyzwyczajenia) obudowali go i opowiedzieli według standardowego schematu komedii romantycznej à la Adam Sandler. A więc humor, żarty, gagi, dialogi, zwroty akcji - to wszystko tradycyjnie nakreślono z myślą o guście i potrzebach odbiorcy co najwyżej czternastoletniego. W efekcie powstało przerażające widmo, które nie zainteresuje nikogo.
Jak powszechnie wiadomo — recenzenci od niepamiętnych czasów wyżywają się na komediach romantycznych. Drwią, szydzą, używają dyżurnego zwrotu "szedłem na ten film jak na ścięcie". I odwrotnie — nie od dziś wiadomo: publiczność wali drzwiami i oknami właśnie na komedie romantyczne, gatunek ten przynosi największe zyski, to on jest filarem potęgi finansowej Hollywood. Tę pozorną sprzeczność coraz częściej dostrzegają dystrybutorzy, wprowadzając wspomniane filmy na rynek bez pokazu prasowego. Wtedy i wilk syty, i owca cała. Uzbrojony w szczerą chęć przełamania tego stereotypu udałem się do kina w celu obejrzenia komedii romantycznej. Ze szczerą wiarą — obejrzę sympatyczny film, zrelaksuję się, napiszę ciepłą recenzję. O tym, że rozrywka nie musi mieć podłoża intelektualnego, o tym, że fajnie się bawiłem. Zwłaszcza że obraz firmuje znana choćby z przeuroczych I kto to mówi Amy Heckerling, a w głównej roli obsadzono zawsze dobrą Michelle Pfeiffer. Będzie miło. Niestety nie udało się. Miało być pięknie, wyszło jak zwykle. Pamiętając o wspomnianej "pozornej sprzeczności", powiem szczerze — możecie mi wierzyć albo nie, ale Nigdy nie będę twoja to jest klęska, porażka, nuda i najzwyklejsza strata czasu.
Czterdziestoletnia Rosie (Michelle Pfeiffer) jest producentką sitcomu dla młodzieży. Wciąż piękna, bogata, ale — jak nietrudno sie domyślić — nieszczęśliwa. Nie może pogodzić się z nieuchronnie nadchodzącą starością. Temat osacza ją zewsząd — nie pozwala o nim zapomnieć ani dyskutujące wyłącznie o botoksie, silikonie, cięciu, szyciu i odsysaniu środowisko serialowego Hollywood, ani będąca projekcją jej własnej wyobraźni Matka Natura (Tracey Ullman) - rubaszna, otyła zjawa, która wciąż uświadamia swojej podopiecznej reguły, którymi rządzi się jej zegar biologiczny. Ponadto oglądalność serialu spada, zapracowana Rosie nie ma dość czasu dla dorastającej córki itd. Ale najbardziej przeraża ją — zgadnijcie, no zgadnijcie, co? Oczywiście — to, że jest wciąż samotna, to, że najprawdopodobniej ominie ją w życiu tzw. Wielka Miłość. Kiedy w serialu pojawia się nowy aktor — o 11 lat młodszy od Rosie Adam Perl (naprawdę fatalny Paul Rudd) - sprawy nabierają tempa. Wybucha romans. Ale że złe języki nie śpią — i środowisko, i wyimaginowana Matka Natura mówią jednym głosem: odejdzie, zapragnie rodziny i znajdzie młodszą — Rosie zrywa. Ale wraca. I znowu chciałaby, ale się boi. Czym to się skończy, zdradzać chyba nie trzeba.
Do gimnazjalistów trafi być może humor, ale z pewnością nie zainteresują ich perypetie wspomnianej samotnej "czterdziestki" - te problemy po prostu ich nie dotyczą. A więc odbiorcą Nigdy nie bedę twoja prawdopodobnie miały być — popularnie mówiąc — singielki. I słusznie, to duży i zamożny rynek, ten film mógł być lekkim obrazem "ku pokrzepieniu serc". Ale nie jest. Bo że zamożne, zatrudnione w korporacjach i w mediach kobiety kupią naprawdę żenujący humor i naprawdę bzdurny scenariusz tego filmu, w to, przepraszam, ale nie uwierzę.
Główną bolączką jest scenariusz — tak drewnianych dialogów, tak niezręcznie nakreślonych postaci nie widziałem w kinie od bardzo dawna. W dodatku wszystko to jest niemiłosiernie nudne, a to w filmie czysto rozrywkowym grzech nie do wybaczenia. Zawodzą aktorzy — Paul Rudd jest moim prywatnym kandydatem do tegorocznych Złotych Malin (nagroda za nagorszy film, rolę itd). Można się jedynie zastanawiać — po co było to wszystko aktorce takiej jak Michelle Pfeiffer? Oczywiście, po to, żeby wziąć gażę, ale komuś, kto na co dzień pracuje z ludźmi takimi jak Jack Nicholson, Sean Pean czy Al Pacino, takie zachowania po prostu nie przystoją. Absolutnym kuriozum jest dramatyczna puenta filmu. Puenty właściwie zdradzać nie wolno, ale co tam. Otóż główną przyczyną nieszczęść Rosie okazuje się nie nieuchronne tykanie zegara biologicznego, nie samotność, nie bezradność — nie, tak naprawdę wszystkiemu winna jest zawistna sekretarka, której intrygi od lat rujnują życie bohaterki. Czyli drogie panie — zwalniamy sekretarkę i dalej już wszystko będzie super.
Boleśnie brakuje tego, co było znakiem firmowym Amy Heckerling. Ta specjalistka od kina familijno-romantycznego zawsze zabarwiała swoje obrazy ironią, ciepło drwiła z przedstawianego świata, balansowała na granicy pastiszu. Choby w Clueless. I tak chyba miało być i tym razem — ten film miał być delikatną i serdeczną, ale jednak kpiną ze świata mediów. Tyle że technika pastiszu wymaga lekkości i błyskotliwości. Tymczasem Nigdy nie będę twoja to obraz niezwykle toporny; lekkości i błyskotliwości nie znajdzie się w nim nawet na przysłowiowe lekarstwo.
Co jeszcze mogę dodać? Ano tyle, że odradzam. Z całą świadomością, że komedie romantyczne są odwiecznym tematem sporu na linii recenzent-widz. Że nikt mnie nie posłucha, bo wiadomo — uwzięli się ci dziennikarze na "ładne" filmy i tyle. Bo coś w tym jest, jest taki stereotyp i próbowałem go przełamać. Nie udało się, zostaję przy swoim — odradzam.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze