"Mnaga i happy end, Ropojady", Petr Zelenka, Jan Sverak
DOROTA SMELA • dawno temuDebiutanckie utwory dwóch najbardziej znanych i cenionych u nas czeskich reżyserów – Petra Zelenki oraz Jana Sveraka - tworzą interesującą propozycję na wieczór w kinie. Obydwa filmy utrzymane są w poetyce mockumentary - czyli fałszywego dokumentu. Zachwyca barwna mistyfikacja i wyczucie komizmu rzeczywistości, szereg zabawnych scenek i śmiesznym komentarzy.
Na nasze ekrany trafia interesujący zestaw — Mistrzowskie Debiuty – dwa czeskie filmy – jeden to film krótkometrażowy, drugi średni metraż. Zlepione razem tworzą interesującą propozycję na wieczór w kinie. A to dlatego, że są to debiutanckie utwory dwóch najbardziej znanych i cenionych u nas czeskich reżyserów – Petra Zelenki oraz Jana Sveraka. A to nie wszystkie podobieństwa: obydwa filmy utrzymane są w poetyce mockumentary, czyli fałszywego dokumentu.
Ropojady to urocza wręcz etiuda, która udaje film oświatowo-przyrodniczy. Lektor z offu opowiada nam o nowym gatunku zwierząt, które żywią się ropą naftową, benzyną i innymi płynami przemysłowymi i które licznie rozmnażają się tam, gdzie dochodzi do potężnego skażenia środowiska. W brawurowym montażu przeplatają się sekwencje przypominające Blair Witch Project ze zdjęciami z sekcji zwłok stworka, który wygląda jak mały, siny hipopotam. Jest to przy okazji doskonała ilustracja tezy, że aby wykreować nieistniejącą rzeczywistość wcale nie trzeba niebotycznych budżetów. Sverakowi udaje się uzyskać doskonałe efekty dzięki mistrzowskiemu zastosowaniu stylizacji w połączeniu z szeregiem zabawnych scenek i śmiesznym komentarzem. Całkiem zgrabnie wykonana kukiełka zwierzaka, któremu nigdy nie mamy okazji przyjrzeć się dłużej intryguje, pobudza wyobraźnię i przydaje całej ekologicznej satyrze drugiego dna: bo z jednej strony stworzenie jest sympatyczne i kibicujemy przyrodnikom, którzy organizują dla niego akcję ratunkową i przewożą w najbardziej zadymione rejony Moraw. Z drugiej konkluzja na temat dobrej przyszłości organizmów, które umierają od czystego powietrza jest tego typu kpiną, która zdecydowanie daje do myślenia.
Niestety główne danie w tej uczcie czeskiego kina jest już mniej smaczne, bo raz, że odgrzewane, dwa, że jakby mdłe na tle twórczości Zelenki. To pierwsze mockumentary tego reżysera, podobnie jak Rok Diabła traktuje o grupie rockowej. I tym razem grupa jest prawdziwa, a fakty na jej temat zmyślone. Zelenka opisuje Mnagę — zespół składający się z pięciu muzyków wyłonionych z castingu i nawarstwia niemożliwe historie oraz mity wokół niego. Band powołał do życia koncern muzyczny BGM (nietrudno zgadnąć do czego pije Zelenka), w którego nowo otwartej czeskiej filii na stanowisku dyrektora kreatywnego zasiadł niespełniony reżyser teatralny. Doszukał się on luki w rynku, zaordynował casting i zebranym w ten sposób muzykom kazał śpiewać poezję terapeutyczną napisaną przez narkomana na odwyku. Psychodeliczne teksty, do których muzykę stworzył Ivan Kral (autentyczny proto-punkowy muzyk zespołu MC5 i punkowy akompaniator Patti Smith) dały razem coś w stylu rocka z punkową nutą. Wytwórnia próbowała ubierać chłopaków w mundurki na wzór zespołów z lat 60. (Beatles, Beach Boys). Pierwsze kostiumy (m.in. w stylu gotów) nie chwyciły, ostatecznie zadziałało przebranie marynarskie, w którym grupa zaczęła święcić sukcesy. Jak się okazało – i tu jest pies pogrzebany – szalejącej publice nie przeszkadzał fakt, że Mnaga to tzw. sztuczna grupa, nie przeszkadzał im fakt, że muzycy podczas koncertu myśleli tylko o tym, żeby napić się kawy, że mieli gdzieś cudze przeżycia i uczucia, które wyśpiewywali. A to dlatego, że – jak słyszymy w filmie – publiczność była równie sztuczna, co zespół. Niezbyt to odkrywcze, nawet jak na rok 1996 i debiutancki film. Sama egzekucja tematu nie budzi zastrzeżeń. Widać tu talent Zelenki do tworzenia barwnych mistyfikacji i jego wyczucie komizmu rzeczywistości oraz nerw w prowadzeniu narracji – słowem całe to instrumentarium, które w przyszłości zaowocuje dziełem wybitnym, jakim niewątpliwie jest Rok Diabła. I właśnie jako brakujący fragment szerszego kontekstu, niezbędna dla badaczy twórczości reżysera debiutancka praca może być ciekawym obrazem. Dla przeciętnego widza, który spodziewa się czegoś w rodzaju Opowieści o zwyczajnym szaleństwie seans będzie rozczarowujący. Chyba, że – tak jak recenzentkę – uwiodą go Ropojady.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze