"Starsky i Hutch", reż. Todd Philips
MICHAŁ GRZYBOWSKI • dawno temuStiller i Wilson rozumieją się bez słów i tworzą udany duet (dobrze znany z poprzednich filmów, środki wyrazu te same), Snoop Dogg paraduje w możliwie kiczowatych strojach z lat siedemdziesiątych (właśnie w okresie disco rozgrywa się akcja filmu) i całym sobą ucieleśnia luz tamtego okresu. Fryzury, stroje, samochody, muzyka - wszystko to wygląda i brzmi świetnie - gdyby to decydowało o klasie filmów, wtedy "Starsky i Hutch" otrzymałby maksymalną ocenę. A tak jest tylko kolejną próbą wskrzeszenia nurtu buddy cop, gdzieś na poziomie "Showtime", w dodatku żerującą na kultowej pozycji.
Kiedy w 1996 roku na ekranach kin zadebiutowała pierwsza wielka produkcja bazująca na popularnym serialu, "Mission Impossible" Briana De Palmy, wśród fanów telewizyjnego pierwowzoru zapanowało wielkie oburzenie, a to ze względu na totalny brak szacunku scenarzystów dla wyjściowego materiału. Większość znanych i lubianych postaci uśmiercono już w pierwszych minutach filmu, a ta najbardziej czczona w finale okazuje się… No właśnie. Historię przypominam dlatego, że w przypadku "Starskiego i Hutcha" sytuacja może się powtórzyć. W hicie sprzed ośmiu lat chodziło o wyeksponowanie Toma Cruise, który nie potrzebował kilku innych, równorzędnych, bohaterów na ekranie. W nowej wersji przygód niekonwencjonalnych policjantów postanowiono natomiast wykorzystać potencjał komediowego duetu Stiller-Wilson i pewnie dlatego mamy doczynienia z komedią w czystej postaci, albo wręcz jaskrawą parodią — tyle tytułem ostrzeżenia.
David Starsky jest jednym z najlepszych gliniarzy w fikcyjnym "Bay City", nigdy się nie spóźnia, pracuje za trzech, regulamin jest jego jedyną lekturą i przewodnikiem po życiu. Z kolei Ken "Hutch" Hutchinson to urodzony obibok, który nie waha się okraść trupa wyłowionego z okolicznego jeziora. Obaj, jak łatwo się domyślić, zostają, oczywiście nie bez oporów, partnerami i pracują nad sprawą zabójstwa powiązanego z wielką narkotykową transakcją.
Scenariusz jest słaby (jego autorzy uprzednio przyczynili się do powstania takich filmów jak "Ostra jazda", czy też "Niezaliczona") i opiera się na nieznośnym schemacie prowokowania absurdalnych sytuacji komentowanych klasycznymi one-linerami. Ciężko się śmiać w sytuacji, kiedy wszystko jest wymuszone, ale prawdziwy problem tkwi w tym, że na dobrą sprawę nie ma z czego. Zabawnych sytuacji jest tylko kilka, co w parze z mielizną fabularną nie wygląda dobrze. Dlatego naprawdę można docenić robotę Bena Stillera, Owena Wilsona i… Snoop Dogga, gdyż dzięki nim o wielu błędach można na czas seansu zapomnieć.
Dwaj pierwsi rozumieją się bez słów i tworzą udany duet (dobrze znany z poprzednich filmów, środki wyrazu te same), trzeci paraduje w możliwie kiczowatych strojach z lat siedemdziesiątych (właśnie w okresie disco rozgrywa się akcja filmu) i całym sobą ucieleśnia luz tamtego okresu. Fryzury, stroje, samochody, muzyka — wszystko to wygląda i brzmi świetnie — gdyby to decydowało o klasie filmów, wtedy "Starsky i Hutch" otrzymałby maksymalną ocenę. A tak jest tylko kolejną próbą wskrzeszenia nurtu buddy cop, gdzieś na poziomie "Showtime", w dodatku żerującą na kultowej pozycji.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze