"Tsotsi", reż. Gavin Hood
WOJCIECH ZEMBATY • dawno temuTwórcy Tsotsi nie mieli ani wątpliwości, ani dystansu. Ich film wydaje się pod względem lirycznego nastroju (rozstroju?) i przekazu bliźniaczym bratem tegorocznego triumfatora Oscarów, słynnego Crash – Miasta gniewu. Wprawdzie tym razem nie można mówić o konfliktach rasowych (wszyscy bohaterowie są czarni), ale klimat społecznego konfliktu jest ten sam. Podobne są też zabiegi formalne i budowanie nastroju. Wnikliwa, ostra obserwacja społeczna płynnie przechodzi w sceny rodem z pogadanki dla dzieci, morały w stylu serialu He Man albo lekcji religii. Widz traktowany jest jak dziecko, i to nie raz i nie dwa.
Egzotyczny dramat z RPA, zdobywca Oscara w kategorii "film nieanglojęzyczny". Młody rzezimieszek, bezwzględny i okrutny Tsotsie, nie panuje nad złymi emocjami. Zraża do siebie innych mieszkańców slumsów, a nawet kompanów z szajki. Ale duchowa skorupa zatwardziałego bandyty popęka, gdy w zrabowanym aucie odkryje… wybierz jedno z poniższych:
a) kratę piwa, b) bilet na mundial, c) DVD z filmem Pręgi.
Oglądałem Tsotsi z mieszanymi uczuciami. Na pewno jest to film ciekawy. Na plus liczę mu muzykę kwaito (znakomity miejscowy groove), etniczne realia, dobre aktorstwo i urodę czarnoskórej Terry Pheto. Na minus to, że jest to film banalny, przewidywalny i czarno-biały niczym socrealistyczne czytanki. Brak w nim drapieżności, bezwzględnego naturalizmu, jaki urzekał np. w rewelacyjnym Mieście Boga. W Tsotsi od początku mamy do czynienia z tezą, że każdy człowiek jest dobry i każdy potrzebuje uczuć. Czy aby na pewno?
Osobiście nie mogłem się oprzeć konstatacji, że dla skutecznego bandyty metamorfoza z wilka w jagnię jest ze wszech miar niekorzystna. W końcu w swoim naturalnym środowisku jest on człowiekiem sukcesu. Daje radę. Na tej samej zasadzie nigdy nie rozumiałem, po co przeprowadzać terapię z mordercami, skazanymi na dożywocie w najcięższych więzieniach świata. Były takie próby w Brazylii i w USA. Po co? Żeby bardziej cierpieli? Żeby kompani z celi, gwałciciele i kanibale, rozsmarowali ich po ścianach? W pewnych warunkach lepiej uczuć nie mieć…
Twórcy Tsotsi nie mieli ani wątpliwości, ani dystansu. Ich film wydaje się pod względem lirycznego nastroju (rozstroju?) i przekazu bliźniaczym bratem tegorocznego triumfatora Oscarów, słynnego Crash – Miasta gniewu. Wprawdzie tym razem nie można mówić o konfliktach rasowych (wszyscy bohaterowie są czarni), ale klimat społecznego konfliktu jest ten sam. Podobne są też zabiegi formalne i budowanie nastroju. Wnikliwa, ostra obserwacja społeczna płynnie przechodzi w sceny rodem z pogadanki dla dzieci, morały w stylu serialu He Man albo lekcji religii. Widz traktowany jest jak dziecko, i to nie raz i nie dwa.
Oba filmy to przykład na to, jak nadmiar dobrych chęci i nachalna kreacja wzruszeń wiodą prosto nad krawędź kiczu. Wystarczy dać jedną liryczną scenkę (symfoniczna muzyczka, światło, wspomnienie z dzieciństwa) za wiele. Ze strony producentów jest to zabieg asekuracyjny. Najwyraźniej zakładają pewną gruboskórność odbiorcy i dlatego zasypują go lawiną emocjonalnych ciosów. Nie dają chwili wytchnienia. Zawsze bezpieczniej jest przedobrzyć niż narazić się na niezrozumienie. Ale przez takie praktyki obiecujący film, jakim bez wątpienia jest Tsotsi, nieuchronnie osuwa się w banał. Zabrakło mu odrobiny wątpliwości.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze