„Mam na imię księżniczka”, Sara Blaedel
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuKryminałów z północy mamy nazbyt dużo i nie widzę zbyt wielu powodów, aby sięgać po Sarę Blaedel. Sara Blaedel koncentruje się na akcji, marginalizując tło obyczajowe. Szkoda, gdyż to co zdołała zarysować, wypada interesująco.
Ponury gwałciciel szaleje w deszczowej Danii. Na ofiary wybiera naiwne dziewczyny szukające miłości lub przygody (albo jednego z drugim) na portalach randkowych. Wydaje się, że nie ma morderczych instynktów i po prostu znalazł sposób, aby wyładować swoje sadystyczne skłonności. Niemniej, jedna z ofiar ginie, dławiąc się własnymi wymiocinami. Dla policjantów z komendy w Kopenhadze nadchodzi trudny czas.
Louise Rick – bohaterka Mam na imię Księżniczka, drugiego tomu cyklu powieściowego Sary Blaedel – jest jedną z nielicznych kobiet pracujących w policji, więc ofiara gwałtu trafia pod jej skrzydła niejako z automatu. Susanne jest zalękniona, zasłania się brakami pamięci i nie potrafi powiedzieć niczego konkretnego. Dane, którymi dysponuje, szybko okazują się fikcyjne. Wygląda na to, że gwałciciel podszywa się pod różne osoby, wykorzystując naiwność samotnych kobiet i, co tu kryć, atmosferę wzajemnej ufności panującą w Danii. Prędzej czy później Louise będzie musiała sama zalogować się na portalu i zacząć śmiertelnie niebezpieczne randkowanie. W międzyczasie powinna także przewartościować swój własny związek, pomóc przyjaciółce w rozlicznych kłopotach i przekona się o licznych zaletach, związanych z paleniem papierosów.
Sara Blaedel koncentruje się na akcji, marginalizując tło obyczajowe. Szkoda, gdyż to co zdołała zarysować, wypada interesująco. Kopenhażanie, w Mam na imię księżniczka są w najlepszym razie wycofani i zagubieni, w najgorszym to dranie bez serca. W finałowej scenie gwałciciel drży nad swoim losem i nieustannie powtarza, że to nie jego wina i sprawy „przybrały zły obrót”, jakby nie mógł zrozumieć sensu własnego czynu. Matka pierwszej ofiary doprowadza córkę do samobójczej próby. Dziewczyna, ocalona, w porę trafia pod skrzydła pewnej dziennikarki – ta niby zapewnia jej opiekę, naprawdę próbuje odciąć od świata i kleci materiał na wyłączność. Dla gazety człowiek jest tylko nazwiskiem w kolumnie sensacyjnej. I nawet narzeczony Louise gra na dwa fronty, romansuje, aż wreszcie rzuca ją jak przedmiot.
Sama Louise ledwo radzi sobie z nawałem problemów – szalejący gwałciciel, dwuznaczna rola przyjaciółki, utrata partnera sprawiają, że dziewczyna się sypie. Zagląda do kieliszka, zaś w śledztwie robi błąd za błędem. Sprawę domyka w ostatniej chwili, rzutem na taśmę i przy ogromnym wsparciu szczęścia. Żegnamy ją potrzaskaną. Wniosek z lektury? Skandynawowie robią sobie ponurą wiwisekcję nawet przy okazji tak błahej książki jak Mam na imię księżniczka. Kryminałów z północy mamy nazbyt dużo i nie widzę zbyt wielu powodów, aby sięgać po Sarę Blaedel. Ale nie byłbym sobą, gdybym nie poszukał odkupienia dla tej powieści.
Niekiedy wartość literatury jest budowana przez przypadek, bez intencji autora. Tak jest i tutaj. Mam na imię księżniczka powstała w 2005 roku, tuż przed wybuchem popularności fejsa et consortes. Po świecie portali randkowych i ich fanów opisanych przez Blaedel pozostało tylko wspomnienie. Inny jest też Internet. Znamienne, że policjanci niezbyt dobrze radzą sobie z siecią i gdyby gwałciciel uderzył teraz, zostałby złapany po pierwszym kontakcie z ofiarą. W ten sposób, prosty kryminał urasta do rangi świadectwa przeszłości.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze