"Kołysanka dla wisielca", Hubert Klimko-Dobrzaniecki
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuSłodko-gorzki wydźwięk tej książki jest tak mocny, że pozostawia wrażenie przeżycia czegoś, a nie zwykłej lektury. Może to dlatego, że „Kołysanka dla wisielca” jest naznaczona prawdziwą śmiercią, a może Klimko-Dobrzaniecki wyjątkowo trafnie wypunktował na tych paru stronach wszystko, co ważne w męskiej przyjaźni? Jeszcze raz – oskarżenia o naiwność, jakie wysuwa część krytyków, są w tym sensie nietrafione, chyba że naiwne jest wszystko co piękne i proste na świecie.
Ta książka ma dwie wady. Nie zaskakuje i jest zbyt krótka.
Klimko-Dobrzaniecki snuje kolejną opowieść stylem tyleż melancholijnym co wizyjnym, powraca też Islandia, pobrzmiewają nieodzowne — jak się zdaje — w dzisiejszej prozie wątki autobiograficzne, centralne miejsce zajmuje problem umierania (kłania się wcześniejszy „Dom Róży”). Literacko, tematycznie, a nawet geograficznie autor powraca na znany sobie teren.
Wydawać by się mogło, że po rozpaczliwym apelu Jacka Dukaja („Lament miłośnika cegieł” w „Gazecie Wyborczej”) polscy autorzy przyłożą się trochę do objętości swoich dziełek. Tymczasem „Kołysanka dla wisielca” należy do pseudopowieści do przeczytania w jeden wieczór, więcej – powieścią jest właściwie tylko z nazwy. Po prawdzie mamy do czynienia z długim opowiadaniem, włożonym jedynie w twarde oprawy, do tego, w specjalnie zmniejszonym formacie. Na tym ułomności tego dziełka się chyba zamykają, bo „Kołysanka dla wisielca” może jest i mikra, lecz szczególnej urody, a gdy Maciej Malicki wspomina o łzach towarzyszących ostatnim stronom lektury, to jest szansa, że wcale nie przesadza.
Podczas gdy „Dom Róży” traktował o starości i przeprowadzce na tamtą stronę, tematem „Kołysanki…” jest dojrzewanie ujęte w pytaniu: ile chłopca może pozostać w dużym chłopcu? Troje przyjaciół o różnych biografiach, ale równie wykręconych, próbuje jakoś przeżyć w Islandii. Kraj to może chłodny, lecz ciekawy i dobry, wariat da sobie radę. Panowie robią więc to co wszyscy dorośli chłopcy: próbują skręcić trochę grosza, wykręcić jakiś numer, napić się porządnie i śnią o miłości. Na pierwszych kilkudziesięciu stronach wymieszano bystre obserwacje obyczajowe, ciut egzystencjalnych przemyśleń podsypanych zadumą, a całość przywalono kupą świetnych anegdot, jak to koledzy rozrabiali. Potem atmosfera gęstnieje.
Bo trzeba z tej chłopięcości jakoś się wyrwać, przestać być wiecznym dzieckiem, a zarazem coś z tej dziecięcości ocalić. Alternatywa, którą autor tworzy, nie mogłaby być ostrzejsza: miłość albo śmierć. Być może życie w najbardziej dramatycznych wyborach narzuca pewną skrajność, być może nawet Hubert Klimko-Dobrzaniecki rzeczywiście uznaje ten pogląd. Tę naiwność łagodzi jednak sam zamysł książki, tytułowej kołysanki zagranej na słowach i opowieściach zmarłemu przyjacielowi. Wówczas wolno tak mówić, zwłaszcza jeśli przyniosło się ze sobą garść dobrych wspomnień.
Jest coś niezwykle szczerego w tej książce, a Klimko konsekwentnie unika tematów społecznych i politycznych – nieliczne uwagi na temat funkcjonowania homoseksualistów w Islandii mają wartość wyłącznie satyryczno-obyczajową. Nie jest to też powieść emigracyjna, próżno tu szukać rozważań o przyczynach wyjazdu, codzienności, brak rzetelnego odmalowania realiów życia, bo i po co: to historia męskiej przyjaźni, potępieńczego szaleństwa w cieniu śmierci, zaproszenie do świata, gdzie najpierw maluje się pomnik lokalnego poety na zielono, by umrzeć niedługo potem. Cieszy też brak cynizmu, narzekania na życie, rząd i bliźnich, który to wirus coraz częściej dopada współczesnych prozaików.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze