„Każdy chce być Włochem”, Jason Todd Ipson
DOROTA SMELA • dawno temuKomedia romantyczna. Pozbawiona znanych nazwisk w obsadzie. Produkcja jest filmem prawie niezależnym i ma charakter nader osobisty - tak przynajmniej twierdzi jej scenarzysta i reżyser, Jason Todd Ipson, któremu filmowa historia objawiła się we śnie. Pozycja dla amatorów nieco płytkich dowcipów i przewidywalnych happy endów z przebłyskami prawdziwych perełek humoru.
I znowu komedia romantyczna. Tym razem nieco inna, bo pozbawiona znanych nazwisk w obsadzie. Produkcja jest filmem prawie niezależnym i ma charakter nader osobisty — tak przynajmniej twierdzi jej scenarzysta i reżyser, Duńczyk z pochodzenia Jason Todd Ipson, któremu filmowa historia objawiła się we śnie.
Główny bohater — 27-letni Polak Jake Biański żyje przeszłością. Choć jego była dziewczyna Izabela zdążyła wyjść za mąż i urodzić trójkę dzieci, Jake wciąż zasypuje ją kwiatami i biżuterią, mając nadzieję na reaktywację ich związku. Kumple i współpracownicy ze sklepu rybnego, którego Jake jest właścicielem, niepokoją się o swego szefa i co rusz próbują swatać go z kim popadnie, ale chłopak pozostaje nieugięty.
Aż do czasu, kiedy Steve i Gianluca umawiają go z brunetką Marisą, młodą i samotną panią weterynarz. Wszystko rozgrywa się w bostońskiej Małej Italii. Dlatego młodzi mają się poznać na wieczorku dla samotnych Włochów. Z tego wynika kolejna perypetia: każde z nich, przekonane o włoskich korzeniach drugiego, mimowolnie podszywa się pod imigranta z Półwyspu Apenińskiego. Wszyscy mają nadzieję, że Marisa okaże się odtrutką na toksyczne uzależnienie Jake'a od Izabeli. Ale to trudny kandydat na partnera: nie dość, że z obsesją na punkcie innej kobiety, to jeszcze grubiański i kpiący sobie z ludzi z dyplomami. Odwrotnie niż jego współpracownicy ze sklepu, którzy pomimo swojego niewymagającego zawodu sprzedawców ryb, mają aspiracje edukacyjne i chrapkę na tytuł doktora psychologii czy literatury angielskiej. Wszyscy oni mają pewien wspólny mianownik: wciąż jeszcze wierzą w spełnienie swoich snów.
Oglądając Każdy… nie sposób otrząsnąć się z wrażenia, że sen Ipsona jest nieco podobny do komediowego hitu sprzed paru lat Moje wielkie greckie wesele. Punkt wyjścia obydwu fabuł jest przecież identyczny: młodzi, wychowani w USA, wyzwoleni single zadają kłam schematom na temat relacji damsko-męskich rozpowszechnianym przez tradycjonalistyczną imigrację z kraju śródziemnomorskiego. W tamtym filmie owe schematy stały zakochanym na drodze, tu pomagają parze się zejść. Nadal tło kulturowe jest głównym źródłem humoru sytuacyjnego: stereotypy narodowościowe to przecież wymarzony obiekt kpin. Nie zawsze jednak obiekt bezpieczny. Mądrości na temat podziału ról w małżeństwie i kobiece triki na obchodzenie patriarchalnego porządku bawią bez żenady, ale uogólnienia na temat włoskiej natury to surowiec do tworzenia różnych grubszych i cieńszych żartów na temat nieuczciwości, skłonności do manipulacji, seksizmu i przedmiotowego podejścia do kobiet.
A to z pewnością w kraju owładniętym obsesją na punkcie politycznej poprawności mogło się nie podobać, stąd miażdżąca krytyka komedii Ipsona w USA. W Polsce, gdzie lubimy się śmiać z naszych dalszych i bliższych sąsiadów, nie powinno to razić. Ponadto kojarzone z Polonią kradzieże samochodów i prostytucję Ipson uprzejmie zastąpił pojęciem sprytu i smykałki do interesów, jaka w filmie imponuje nawet elitom akademickim. To miły ukłon w stronę Polaków. Podobnie jak obsadzenie Jaya Jablonskiego w głównej roli. Chłopak może nie ma talentu i powabu Brada Pitta, ale już takiemu Ryanowi Reynoldsowi na przykład w niczym nie ustępuje i w prostej komedii romantycznej, wbrew temu, co o nim napisano za Oceanem, daje sobie świetnie radę.
Ogólnie wszystko to, co tak bardzo nie podoba się amerykańskim krytykom w tym filmie, w innych, identycznych niemal scenariuszach uchodzi niezauważone lub nawet dostaje brawa. Nie oszukujmy się - Każdy…, mimo iż przez sen, został ulepiony z tych samych nieśmiertelnych składników, które tworzą kanon gatunku. Czy egzekucja pomysłu Ipsonowi i jego międzynarodowej ekipie oraz obsadzie wyszła dużo gorzej niż etatowym specom od wzruszeń z fabryki snów? Moim zdaniem nie — film nie odstaje poziomem od większości podobnych sobie produktów. Jest to więc pozycja dla amatorów nieco płytkich dowcipów i przewidywalnych happy endów z przebłyskami prawdziwych perełek humoru.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze