Produkcja, po której światowa widownia wiele sobie obiecywała. W końcu nazwisko reżysera plus 140 milionów dolarów budżetu gwarantuje - wydawałoby się - pewną jakość rozrywki. Styl Emmericha wprawdzie kojarzy nam się z niezbyt mądrym, często wręcz mającym w pogardzie inteligencję odbiorcy, nonszalanckim wobec faktów i pogrywającym sobie z czynnikiem prawdopodobieństwa, ale jakże dynamicznym i widowiskowym kinem. Czy to w przypadku intergalaktycznych najeźdźców, wielkiego gada demolującego Nowy Jork, czy kryzysu klimatycznego, większość pożeraczy popcornu klepała się z zadowolenia po brzuchach nasycona wysokokaloryczną strawą złożoną z doskonałych efektów wizualnych oraz pełnej suspensu fabuły z gwiazdorską obsadą. Dziś formuła przerosła mistrza. Takiego steku bzdur na centymetr taśmy kamera filmowa dotąd nie zarejestrowała!
Niestety! To wszystko dzieje się na poważnie. Głos Omara Sharifa tłumaczy z offu, że przeznaczenie plemienia zostało przypieczętowane, odkąd pojawiła się w nim dziewczyna z niebieskimi oczami. Wkrótce zagrozić mają im czworonogie bestie. Dziecko znalezione przez szamankę wyrasta na dorodną dredmankę, a jej absztyfikant staje się przypadkiem bohaterem udanego polowania na mamuty i zdobywa kościaną dzidę - obiekt pożądania myśliwych. Szczęście trwa krócej niż chwilę, na stepie pojawiają się handlarze niewolników - jeźdźcy z Mordoru i porywają niebieskooką. Jej luby rusza za nimi w pogoń, choćby na końcu świata gotów szukać swej miłości.
Świat okaże się malutki niczym Wyspa Wrangla. Po chwili marszu kończy się epoka lodowcowa - bohaterowie z krainy śniegów wchodzą prosto do tropikalnej dżungli, gdzie zostają zaatakowani przez... pewne stworzenie, które powinno być martwe od miliona lat. Z wysokich traw wyskakują następnie na pustynię, gdzie w eleganckich chatynkach żyje afrykańskie plemię, pognębione przez tych samych rozbójników z Mordoru. A to dopiero początek - przed łowcami mamutów jeszcze Egipt i Mezopotamia, jedno i drugie tuż za miedzą.
Ten groch z kapustą nie raziłby w konwencji szalonej komedii. Niestety komizm 10 000 B.C. jest żałosny i niezamierzony. Film Emmericha stara się nieudolnie udawać przygodówkę w stylu Tropiciela i Apocalypto, tyle że na disneyowską modłę ugrzecznioną i odsączoną z przemocy. Niestety po drodze gubi się gdzieś także realizm i suspens. W chaosie sensów, chronologicznego i ontologicznego zamieszania, niestety nie ma miejsca na wzruszenia i zaangażowanie widza, który z trudem nadąża za dziwacznym tokiem rozumowania twórców. Film męczy, nudzi i irytuje. Nie są w stanie zmienić tego nawet ciekawe zdjęcia, ani całkiem przyzwoite efekty specjalne. Każda zaś próba wprowadzania lirycznych węzłów do fabuły kończy się kompletnym fiaskiem. Kiepskie aktorstwo, nieznane twarze i infantylizm intrygi powodują, że wzdychamy w duchu do Conana Barbarzyńcy i innych perełek kina przygodowego z lat 80.