"Boskie przyrodzenie. Historia penisa", Tom Hickman
NINA WUM • dawno temuTę błahą książeczkę czyta się bez poczucia straconego czasu. Kobietom polecam bez zastrzeżeń. Panom - tylko tym odważnym oraz zdolnym znieść światło żartobliwej krytyki.
Autor dzieła o tym figlarnym tytule jest z zawodu publicystą. Wydał m.in. pozycję pt. "Śmierć. Poradnik użytkownika." Jak widać ambitne tematy mu niestraszne. Brałam "Historię penisa" do ręki, spodziewając się lekkostrawnego czytadła w sam raz na leniwy wieczór przy muffinkach. W końcu, jak skomplikowana może być historia czegoś tak prostego (fakt z książki: Nie wszystkie przyrodzenia są proste. Wiele zakrzywia się w lewo, prawo, do dołu albo do góry — na wypadek, gdybyśmy nie wiedzieli, uświadamia nas autor) jak penis?
Byłam w błędzie. Ewidentnie ludzki dzyndzel (ptak, kuśka, zwis i tak dalej — książka oferuje wiele pomysłowych określeń oraz kilka będących w powszechnym użyciu, za to wulgarnych) to skomplikowana sprawa.
Przede wszystkim dlatego, że stosunek dwóch połów ludzkości do zagadnienia wydatnie się różni. Kobiece podejście oscyluje od przyjaznego pobłażania (w życiu nie widziałam czegoś tak śmiesznego relacjonuje jedna z wielu przywołanych w tej książce znawczyń zagadnienia) poprzez podsycany radykalnymi postawami antymęskimi gniew, aż po wzruszenie ramion. Tak zwana piękna płeć gremialnie uważa, że zachodzi tu sytuacja pt. wiele hałasu o nic. Przeciętna kobieta wolałaby, by przyrząd raczej był, niż nie był na swoim miejscu i zacnie spełniał przewidziane naturą funkcje. Jednak mężczyzna prędzej skaptuje ją zachwycająco wąską pupką i szerokimi barami albo zmysłowym tembrem głosu — niźli tym, co nosi w spodniach.
Panowie tak nie uważają. Panowie wierzą, iż penis to sprawa życia i śmierci. Zdecydowana większość męskiej populacji zadręcza się ponoć myślą, iż mógłby być większy. Oraz nie potrafi opanować atawistycznego odruchu podglądania wyposażenia faceta, który stanął przy sąsiednim pisuarze. Penis jest dla statystycznego przedstawiciela męskiej odmiany homo sapiens niczym pióropusz dla pawia. Przy czym według Hickmana jest tak, jak podejrzewałam i przed tą lekturą — potrzebuje go on głównie do tego, by imponować nie kobietom, a wszystkim pozostałym mężczyznom.
"Boskie przyrodzenie…" nie jest bynajmniej dziełem naukowym, zaś Hickman nawet nie pretenduje do miana szacownego edukatora mas. Swój żartobliwy wywód o penisie podzielił wprawdzie na rozdziały (niektóre noszą tak czarujące tytuły jak "Spadki zasilania") lecz ciężko mu przychodzi trzymanie się jednego wątku. W rezultacie dostajemy barwną sałatkę z wymieszanych faktów historycznych, smakowitych kęsów antropologii, anegdotek tyczących znanych badaczy ludzkiej seksualności (Swoja drogą — czy wiedzieliście, iż znany seksuolog Kinsey, autor szokującego ongiś raportu na temat płciowych zachowań Amerykanów, miał ogromnego ptaka i uwielbiał wymachiwać nim przed nosem swoim doktorantom? No to już wiecie) stosownych cytatów z literatury pięknej — oraz mniej lub bardziej udanych dowcipów autora. Sądzę, że cierpi on na szczególnie twórczą odmianę ADHD, bo skacze z wątku na wątek z gracją motylka poszukującego nektaru. Znać w tych lśniących wyćwiczoną gładkością zdaniach i uśrednionym, grzecznym dowcipie — skalibrowanym tak, by trafiał do absolutnie każdego — rękę pisarza najemnika. Takiego, co za godziwy pieniądz napisze choćby i historię naturalną roślin doniczkowych. Nie twierdzę, że to coś szczególnie złego.
Z rozstrzelonej narracji Hickmana wyniosłam kilka ciekawych faktów. Np. ten, że jeszcze do lat 50. ubiegłego wieku w pewnych zakątkach Włoch obchodzono z pompą tak zwane Święto Obrzezania Pańskiego, będące niczym innym, jak schrystianizowanym przejawem pradawnego kultu fallicznego. Albo ten, że w oświeceniu uważano, iż jeśli na świat przychodzi dziewczynka albo dziecko upośledzone (zamiast "jedynego słusznego" chłopca) - to musi to być wina kobiety. Niedostatecznie podgrzała w sobie nasienie. Tak.
Opowieść o trwającej od czasów przedcywilizacyjnych męskiej obsesji na punkcie czegoś tak banalnego jak członek — tak naprawdę jest w znacznej mierze historią szowinizmu. Oraz drapowanej w pseudonaukowe szaty ignorancji. Starożytni Grecy wymyślili wprawdzie geometrię, demokrację i parę innych frapujących zagadnień, ale na zapłodnieniu nie znali się wcale a wcale. Mimo to (a może właśnie dlatego) twardo głosili, iż cała zasługa w tym dziele przypada mężczyźnie. Zaś kobieta — jest tylko bierną glebą, w którą sączy się magiczna esencja męskości. Tego rodzaju bzdury wpajano społeczeństwu jeszcze szokująco długo. Najbardziej do wyobraźni przemówiła mi szeroko ponoć kolportowana "porada" pewnego wiktoriańskiego lekarza, który radził swym pacjentom trapionym wyniszczającymi chorobami wenerycznymi, by unikali kobiet lubiących seks. Ponoć od tych seksu nielubiących zarazić się syfilisem już nie było można.
Tom Hickman sam posiada rzeczony przyrząd (o ile to nazwisko to nie pseudonim jakiejś publicystki) lecz potrafił wspaniałomyślnie wznieść się ponad ów fakt. Autor stoi jednoznacznie po stronie kobiet, zmuszonych od tysiącleci radzić sobie z męską obsesją na punkcie penisa. Wnioski, które wyciąga, bywają tyleż przenikliwe, co morderczo złośliwe — jak wtedy, gdy stwierdza:
Mężczyźni wiedzą, do czego służy łechtaczka, ale nie przeszkadza im to wierzyć, że sama obecność ich boskiego narzędzia w pochwie kobiety powinna wystarczyć jej do szczęścia.
To dzięki takim trafnym, a kłującym obserwacjom tę błahą książeczkę czyta się bez poczucia straconego czasu. Kobietom polecam bez zastrzeżeń. Panom — tylko tym odważnym oraz zdolnym znieść światło żartobliwej krytyki.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze