"Zapaśnik", Darren Aronofsky
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuSkromny, realistyczny film. W miejsce amerykańskiego kiczu dostajemy dojrzałą historię showmana, którego opuściła publiczność, przebrzmiałej sławy faceta, który chciał być wiecznie młody. Szalona i pełna energii podróż do świata rockersów, harleyowców, bywalców siłowni, fanów Guns N' Roses. Rourke wygląda odrażająco, jest opuchnięty, pomarszczony, ze sparaliżowaną częścią mięśni mimicznych; grać może głównie oczami i głosem. Powraca z charyzmą, kreuje postać z siłą człowieka, który dobrze wie, co znaczy być odsuniętym na boczny tor.
Randy "The Ram" Robinson (Mickey Rourke) najlepsze czasy ma już za sobą. W latach 80. był pierwszej wielkości gwiazdą wrestlingu, jego walki przeszły do historii. Po dwudziestu latach jest już jedynie parodią samego siebie — podstarzały, schorowany, zdeformowany przez liczne sterydowe kuracje. Nadal próbuje być gwiazdą, ale tak naprawdę jest jedynie główną atrakcją trzecioligowych walk organizowanych w osiedlowych świetlicach i szkolnych salach gimnastycznych. Dorabia w supermarkecie, mieszka w przyczepie kempingowej. Po jednej z walk traci przytomność. Lekarze są zgodni: przeszedł rozległy zawał serca, każde następne pojawienie się na ringu może skończyć się dla niego tragicznie. "Ram" próbuje zacząć nowe życie. Zabiega o względy znajomej striptizerki (wyśmienita Marisa Tomei), chce ratować swoje relacje z córką (znacznie słabsza Rachel Wood). Ale — jak wiadomo — wilka zawsze ciągnie do lasu…
Aronofsky i wrestling? Twórca Źródła i Requiem dla snu serwujący nam coś na kształt kolejnej części Rocky'ego? Jakoś nie mogłem sobie tego wyobrazić. I słusznie. Już w pierwszych scenach twórcy przypominają, że wrestling to fikcja. Owszem, wyczerpujące i pełne kontuzji, ale jednak od początku do końca wyreżyserowane show. Sam Aronofsky mówił w wywiadach: To film o sporcie, ale tematem jest spektakl. I rzeczywiście, w miejsce tradycyjnego amerykańskiego kiczu charakterystycznego dla tzw. filmów sportowych dostajemy zaskakująco dojrzałą historię showmana, którego opuściła publiczność, przebrzmiałej sławy faceta, który chciał być wiecznie młody, znalazł swoje miejsce w życiu, ale skończyła się jego epoka. A tak zwanych nowych czasów "The Ram" Robinson już nie zrozumiał.
Co daje tej — prostej w gruncie rzeczy — historii siłę? Przewartościowanie, jakiego na użytek Zapaśnika dokonali reżyser i kreujący główną rolę Mickey Rourke. Aronofsky znany był dotąd z oszałamiających wizualnie, dusznych i psychodelicznych narracji o lęku, nałogach, chorobach i śmierci. Rzeczywistość mieszała się tam z poetyką snu, pojawiały się elementy magiczne. Ten nurt znalazł swoje ukoronowanie w wyestetyzowanym do granic możliwości Źródle. Pojawiło się pytanie: co dalej? Czy Aronofsky zacznie się powtarzać? Świadomy takiego zagrożenia reżyser zdecydował się na gwałtowną woltę. Zapaśnik to skromny, z gruntu realistyczny film. Nie ma tu szalonych ujęć kamery, nie zastosowano setek filtrów, dynamicznego montażu, baśniowych dekoracji itd. Na pierwszym planie jest konwencjonalnie sfotografowana, prosta historia. W dodatku Aronofsky, w sensie artystycznym zdecydowanie symbol późnych lat 90., portretuje tu (zaskakująco przenikliwie) ich antytezę — czyli lata 80., czy może to, co z nich pozostało. Zapaśnik to szalona i pełna autentycznej energii podróż do świata rockersów, harleyowców, napakowanych bywalców siłowni, fanów Guns N' Roses i Motley Crue. A więc do świata, który od dekady jest synonimem obciachu. I tu wychodzi klasa Aronofsky'ego: tę obcą sobie rzeczywistość portretuje z niezwykłą empatią, obdarza ją człowieczeństwem, ukazuje jako ostoję pewnych zasad. Niejako daje temu światu drugą szansę. Daje ją także swojemu bohaterowi.
No właśnie — Mickey Rourke. Napisano już o tej kreacji całe tomy. Rourke początkowo odmawiał przyjęcia roli "Rama" Robinsona. Argumentował, że zbyt mocno przypomina ona jego własne doświadczenia. Ale tak naprawdę nie miał wyboru. Główna i zarazem tytułowa rola u Aronofsky'ego to szansa, jakiej nie miał od wielu lat. Zaryzykował i wygrał. Tak zwane trudne lata (nałogi, operacje, odwyki) odcisnęły na nim wyraźne piętno. Rourke wygląda odrażająco, jest opuchnięty, pomarszczony, ze sparaliżowaną częścią mięśni mimicznych; grać może głównie oczami i głosem. Ale to wystarcza. Powraca jako wielki charyzmatyk, kreuje postać Robinsona z siłą człowieka, który dobrze wie, co znaczy być odsuniętym na boczny tor.
I chociaż jestem zdeklarowanym fanem Aronofsky'ego, uczciwie muszę przyznać: to właśnie Rourke "wygrywa" cały ten film. Bo dla cyników Zapaśnik będzie idealnym "chłopcem do bicia". A raczej już jest. Pośród chóru pochlebnych recenzji pojawiają się i takie, które próbują przekonać nas, że Zapaśnik to banał. Do tego boleśnie schematyczny. Jest w tym ziarno prawdy. Cała rama fabularna — przegrany życiowo wrak sięga po to wszystko, co w życiu utracił — jako żywo przypomina amerykańskie kino familijne o dydaktycznym zacięciu. Oczywiście w mocno niecenzuralnej wersji, ale jednak. I tu wkracza Rourke. Nie tyle rozbija schemat, co czyni go absolutnie wiarygodnym. Bałem się, że Aronofsky karze nam współczuć postaci tragicznej, ale groteskowej. I dokładnie tak jest przez pierwszy kwadrans projekcji. Później reżyser wysyła "Rama" na ostatnią walkę, nakazuje mu upomnieć się o własną godność. I od tej chwili aktor kradnie dla siebie cały film. Z jednej strony ani na chwilę nie przestaje być podstarzałym wrestlerem, a więc naszpikowanym sterydami, utlenionym, odzianym w różowe trykoty monstrum. A z drugiej ofiarowuje tej postaci własne doświadczenia, niejako gra siebie (co, nie oszukujmy się, Aronofsky perfidnie zaplanował). Tak czy siak efekt jest potężny. W miejsce "dramatu sportowego" dostajemy (naprawdę) wzruszającą opowieść o tym wszystkim, co sprawia, że ludzkość od tysiącleci podejmuje z góry przegrane walki. Bo jest to obraz o witalności, o nadziei, o (bywa, że wysokiej) cenie za szczerość względem samego siebie. I o tym, że człowiek jest jedyną w przyrodzie istotą, która zawsze, niezależnie od sytuacji, ma prawo dokonać wyboru.
I jest jeszcze kapitalne, niejednoznaczne, otwarte zakończenie. Bo w historiach, które można, obrzydliwie je w ten sposób trywializując, streścić hasłem: "bądź sobą," najtrudniejsze bywa postawienie kropki nad i. Kropki, która nie będzie wyznacznikiem bezmyślnego huraoptymizmu. Bez obaw, niczego nie zdradzę. Może tylko tyle, że także i to udało się Aronofsky'emu.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze