„Weekend z królem”, Roger Michell
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuTen film nie ma nic wspólnego z obsypanym Oscarami Jak zostać królem. Owszem, także i tu pojawia się słynny król jąkała, Jerzy VI. Tyle, że jest postacią epizodyczną, gra go inny (i znacznie gorszy) aktor. Inni są też: reżyser, scenarzysta, aktorzy odgrywający pozostałe role… i jak nietrudno się domyśleć inny jest też poziom. Ktoś tu próbuje widza oszukać.
Na wstępie wypada wyjaśnić: ten film nie ma nic wspólnego z obsypanym Oscarami Jak zostać królem. Owszem, także i tu pojawia się słynny król jąkała, Jerzy VI. Tyle, że jest postacią epizodyczną, gra go inny (i znacznie gorszy) aktor. Inni są też: reżyser, scenarzysta, aktorzy odgrywający pozostałe role… i jak nietrudno się domyśleć inny jest też poziom, jaki Weekend z królem reprezentuje. Skąd więc porównanie? Z plakatów, które uparcie próbują wmówić nam, że wybieramy się na „kontynuację”, czy też „dalsze losy bohaterów…”. Dlatego ostrzegam: ktoś tu próbuje widza oszukać.
W Weekendzie pierwsze skrzypce gra poruszający się na wózku inwalidzkim prezydent USA, Franklin D. Roosevelt (Bill Murray). Dalej trudno o spójne streszczenie, bo też Hyde Park on Hudson (tak brzmi oryginalny tytuł) spójnością fabuły nie grzeszy. Wątków jest całkiem sporo: polityczny (wspomniany Jerzy VI przybywa z prośbą o pomoc w odparciu nazistowskich ataków), romansowy (zakulisowy związek prezydenta z daleką kuzynką, Daisy), komediowy (ileż to już razy wyśmiewano zestawienie angielskiej pryncypialności z amerykańską bezpretensjonalnością?). Gorzej, że wątki te w zasadzie się ze sobą nie łączą. Snują się niejako „oddzielnie”, przeplatają chaotycznie, nijak nie chcą spleść się w zajmującą dla widza opowieść.
Rozczarowali mnie też aktorzy. Wydawało się, że skoro Weekend pozuje na kontynuację pełnego brawurowych kreacji King’s Speech, a główną rolę gra w nim Bill Murray, będzie to mocna strona filmu. Ale nic z tych rzeczy: znudzony etykietą błazna doskonałego Murray gra spokojnie, oszczędnie, chwilami niestety nijako. Będąca naszym (często pierwszoosobowym, opowiadającym „zza kadru”) przewodnikiem po świecie Rooseveltów Daisy to z kolei postać bezbarwna, pensjonarska, pozbawiona krzty wdzięku i charyzmy. I taki jest też ich romans: wyzbyty nerwu, chemii, wzajemnego przyciągania. Mało absorbujący, a nawet mało wiarygodny. Odrobinę lepiej sprawdza się wątek komediowy. Ale jedynie odrobinę: jak pisałem wszystko są to tzw. dowcipy z długą brodą. Stosunkowo najciekawiej wypada tzw. wielka polityka. Sprowadzono ją tu do wspólnej popijawy dwóch sfrustrowanych przywódców, ale przyznaję: jest to scena znakomita, niebanalnie śmieszna, pełna doskonałych dialogów. Można się jedynie zastanawiać, dlaczego konfrontacji Roosevelta i Jerzego VI poświęcono tak mało miejsca: to zdecydowanie najjaśniejsza strona całego filmu.
A jednak: Weekend zapamiętam przede wszystkim jako przypadek przekombinowanego PR-u. Bo gdyby nie narzucano nam wiadomego porównania, od biedy mógłbym pisać o chaotycznej, ale i chwilami sympatycznej, salonowej opowiastce. Umiarkowanie interesującej, ale jednak gratce dla wielbicieli kina kostiumowego (kostiumy, wnętrza, rekwizyty: świat Weekendu wypada bez wątpienia przekonująco). A tak konkluzja może być tylko jedna: na tle Jak zostać królem Weekend wypada nawet nie jak (by raz jeszcze nawiązać do kluczowej postaci Daisy) daleki, ubogi krewny. Wypada gorzej. Czy też, jeżeli odrzucimy eufemizmy: wypada po prostu źle.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze